Slow driving, czyli podziwiaj, a nie tylko jedź!

Jest czerwiec 2006 roku. Wsiadamy z żoną w samochód i ruszamy w Polskę. Cel mamy jasno określony - nie mamy celu. Chcemy za to jak najwięcej zobaczyć, zwiedzić, doświadczyć i zapamiętać. Niekoniecznie w jak najszybszym tempie, ale taż nie w żółwim. Po prostu, w odpowiednim. Teraz to się nazywa slow driving, wtedy - zwyczajnie - podróż pełna przygód.

W sumie, podczas tego urlopu przejechaliśmy po Polsce blisko 3000 km, poruszając się po kraju wyłącznie drogami drugorzędnymi lub wręcz lokalnymi. To był, jak dotychczas, jeden z naszych najlepszych wypoczynków. Odkryliśmy w tym czasie uroki Pomorza Zachodniego, Warmii i Mazur oraz Białostocczyzny. Przez myśl nam nie przeszło, że - zupełnie nieświadomie - "uprawiamy" jakiś slow driving. Dla nas była to zwyczajna-niezwyczajna wycieczka bez planu.

O zaletach wszystkiego co "slow" zamiast "fast" napisano już wiele książek. Jedną z bardziej znanych - przetłumaczonych na 30 języków, w tym również na język polski - jest książka pod znamiennym tytułem "Pochwała powolności. Jak zwolnić tempo i cieszyć się życiem", która ukazała się w 2004 r. Jej autor, Carl Honoré - kanadyjski dziennikarz, jeden z twórców Ruchu Slow i jego rzecznik na świecie - wyraźnie mówi o tym, "...że w filozofii slow nie chodzi o to, aby robić coś w ślimaczym tempie." Slow driving nie ma nic wspólnego ani z eco drivingiem (chociaż nie wyklucza jazdy w stylu eko), ani z poruszaniem się po drogach w tempie zawalidrogi.

Reklama

Chociaż początkowo Ruch Slow ograniczał się głównie do filozofii "slow food", szybko opanował wszystkie dziedziny współczesnego życia zdominowane przez prędkość. Szybkie ćwiczenia, szybka nauka, szybka praca nie gwarantują sukcesu. Odpowiednie ćwiczenia, odpowiedni sposób uczenia się i odpowiednia praca przynajmniej do niego przybliżają.

Podobnie jest ze slow drivingiem, który najbardziej popularny jest w tych rejonach świata, w których etap "fast drivingu" ludzie mają już za sobą. Samoloty, szybkie pociągi i autostrady sprawiły, że świat skurczył się do rozmiarów globalnej wioski. Główne szlaki komunikacyjne są tak przeładowane, że coraz częściej nie da się po nich podróżować w stylu "fast" nie tylko z uwagi na ograniczenia prędkości, a jazda w tłumie w stylu "slow" nie daje frajdy i jest stresująca. Zdecydowanie przyjemniej jest móc przemieszczać się we własnym tempie i w okolicznościach "przyrody" ciekawszych niż monotonne ekrany dźwiękochłonne.

Ogromną zaletą slow drivingu jest fakt, że gdy "siłą napędową" podróżowania nie są moc silnika samochodu, przyspieszenie do "setki" czy prędkość maksymalna, wtedy zacierają się różnice między autami.

W podróż przez najwyższe przełęcze w Europie i po najwyżej położonych alpejskich drogach, które przebiegają na wysokości nawet 2800 m n.p.m., wybrałem się 60-konnym samochodem najmniejszym z możliwych. Bez problemu wdrapałem się nim na Przełęcz Stelvio, położoną na wysokości 2757 m n.p.m. Drogę, która prowadzi na tę przełęcz była ekipa gospodarzy popularnego programu "Top Gear" ochrzciła mianem "najlepszej na świecie drogi do jazdy samochodem." Każdym samochodem, a nie tylko takimi, które dysponują silnikiem o mocy 500 KM i więcej.

Żeby wdrapać się na wysokość niemal 2600 m n.p.m., bo na tyle z kolei wspina się austriacka Hochalpenstrasse, nie potrzeba nawet 60 KM. Wystarczy 13 KM i jednocylindrowy silnik. Wiek auta - aż 55 lat - też w niczym nie przeszkadza, bo na potrzebę slow drivingu nie ma lepszych i gorszych samochodów.

Maciej Ziemek

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy