Mapy Google pomogły rozwikłać zagadkę sprzed lat

1997 rok, listopadowy wieczór na Florydzie. Około godziny 23. 40-letni William Moldt dzwoni do swojej dziewczyny z pobliskiego baru. Informuje ją, że wkrótce wróci. To ostatni telefon w jego życiu. Po opuszczeniu lokalu mężczyzna dosłownie rozpływa się w powietrzu.

Moldt nigdy nie dotarł do domu w mieście Lantana. Bez śladów zniknął nie tylko on, ale i jego samochód. Policyjne poszukiwania nie przyniosły żadnych efektów. Po miesiącach śledztwa akta trafiły na półkę z napisem niewyjaśnione. Zagadkowe zaginięcie udało się rozwikłać dopiero 22 lata po zdarzeniu. Przełomu w śledztwie dokonano dzięki... Google Maps!

Do sprawy powrócono przypadkowo 28 sierpnia 2019 roku. Pewien mężczyzna zadzwonił wówczas na policję z informacją, że w stawie nieopodal jego domu znajduje się zatopiony samochód.

Reklama

O aucie poinformował go rzeczoznawca majątkowy, który przeglądając zdjęcia satelitarne zamkniętego osiedla zwrócił uwagę na jeden ze stawów. Jego uwagę przyciągnęła nietypowa plama znajdująca się kilka metrów od brzegu. Po powiększeniu zdjęcia okazało się, że jest to samochód. Rzeczoznawca zatelefonował więc do mieszkańca pobliskiego domu a ten, przy użyciu drona, potwierdził jego teorię i poinformował o nietypowym znalezisku policję.

Po wyciągnięciu auta na brzeg okazało się, że w jego wnętrzu znajdują się ludzkie kości. Policjanci szybko skojarzyli leciwy pojazd ze zdarzeniem, które miało miejsce 22 lata wcześniej. Szczątki poddane zostały badaniom genetycznym. Testy DNA potwierdziły, że należą do zaginionego 7 listopada 1997 roku Williama Moldta.

Oczywiście, po tak długim czasie dokładne odtworzenie ostatnich chwil życia zaginionego mężczyzny jest niemożliwe. "Wszystko, co wiemy, to to, że zniknął z powierzchni ziemi, a teraz się odnalazł" - powiedziała rzeczniczka miejscowej policji - Therese Barbera.

W stu procentach nie można dziś wykluczyć udziału osób trzecich, ale wszystko wskazuje na to, że doszło do nieszczęśliwego wypadku. Taką hipotezę zdają się potwierdzać zebrane przed przeszło dwoma dekadami zeznania osób, które, jako ostatnie, widziały mężczyznę żywego. Wynika z nich, że - chociaż nie sprawiał wrażenia pijanego - wypił w pobliskim barze "kilka" drinków. Wracając do domu najprawdopodobniej zasnął lub w inny sposób stracił panowanie nad pojazdem i wjechał autem do stawu.

Wypadku nikt nie zauważył, bowiem w miejscu gdzie dziś znajduje się zamknięte osiedle luksusowych domów, trwały wówczas pierwsze prace budowlane i nie było ono zamieszkane. Inne było też ukształtowanie terenu, jak i poziom lustra wody.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy