Co zrobić, gdy kuna je ci samochód?

Lubicie zwierzęta? Artur, właściciel kilkuletniego Citroena C4 Picasso, też je lubił. To znaczy nadal lubi, ale nie wszystkie, nie zawsze i nie wszędzie. Nie potrafi mianowicie jakoś polubić nieznanego mu osobiście gryzonia, z którym od kilku miesięcy toczy zażartą walkę i, niestety, na razie sromotnie ją przegrywa. Zero do czterech.

- Wszystko zaczęło się w styczniu. Zauważyłem, że w moim aucie przestał działać spryskiwacz. Podniosłem maskę, wlałem do zbiorniczka całą butelkę płynu i... nic - opowiada. - Nadal nie psika. Wtedy mój synek krzyknął, że spod samochodu coś cieknie. Mechanik stwierdził uszkodzenie przewodów spryskiwacza. Okazało się, że zostały w kilku miejscach przegryzione. Jakieś stworzenie naruszyło także matę wygłuszającą.

Artur spryskał komorę silnika sprejem mającym odstraszać nieproszonych gości, za radą kolegów powiesił w niej dwie kostki zapachowe do WC, których woni rzekomo nie cierpią czworonożne szkodniki.

Reklama

Minęły cztery miesiące. Na desce Citroena zaświeciła się żółta kontrolka z napisem "Depollution System Failed". Samochód stracił moc. Artur trochę się przestraszył i pojechał do autoryzowanej stacji obsługi. Specjaliści w serwisie orzekli, że "nieznany sprawca" przegryzł dwa przewody od intercoolera.

- Naprawa w ASO nieźle szarpnęła mnie po kieszeni. Zapłaciłem około 500 złotych - krzywi się właściciel francuskiego minivana.

Niestety, na tym jego zoologiczno-motoryzacyjne przygody się nie skończyły. Po kolejnych dwóch miesiącach sytuacja się powtórzyła. Tym razem ofiarą gryzonia padły trzy wężyki: ponownie od intercoolera i od turbosprężarki.

- Zacząłem szukać ratunku w Internecie - wspomina Artur. - Poznałem chyba wszystkie ludowe mądrości dotyczące zwalczania zwierząt niszczących elementy samochodów. Doradzające umieszczanie pod maską pończochy wypełnionej psią sierścią itp. Dowiedziałem się także, że nie warto wydawać pieniędzy na odstraszacze ultradźwiękowe, bo nie działają. Podobno kuny potrafią smacznie zasnąć przy takim urządzeniu. Oczywiście po sutej kolacji z różnych smakołyków znalezionych w aucie. Za radą szwagra, obytego z "nowymi trendami w temacie", spryskałem komorę silnika i wszystkie przejścia, którymi mogą dostać się do jej wnętrza zwierzęta, środkiem nabłyszczającym i od razu posypałem pieprzem. Gdzie tam, nie pomogło...

Parę dni temu wróg znowu zaatakował. Cel ten sam co zawsze: wężyki od intercoolera. Artur zamówił w sklepie internetowym najtańsze zamienniki oryginałów, z nadzieją, że nie posmakują gryzoniom.

Z podobnymi kłopotami boryka się jego parkujący pod chmurką sąsiad. W jego starym Oplu Vectrze ofiarą ostrych zębów padają przewody zapłonowe.

- Patrząc obiektywnie mamy szczęście. Przecież zwierzęta mogłyby nadgryzać na przykład przewody hamulcowe, co groziłoby prawdziwym nieszczęściem. Mówiąc szczerze, mało mnie to jednak pociesza. Mam już dość tej zabawy. Rozważam montaż "elektrycznego pastucha". Wiem, że to ekstremalna metoda, ale skoro one są wobec mnie brutalne, to pokażę im, że ja też potrafię być brutalny...

Pod maską samochodu można jednak znaleźć nie tylko szkodnika, ale także poczciwego... kota. W jesienne i zimowe dni szukające ciepła bezdomne czworonogi wchodzą do komory silnika.

Od czasu do czasu media donoszą o niezwykłych następstwach takich wizyt. W marcu ubiegłego roku pewien kot odbył 25-kilometrową podróż z Trzebnicy do Wrocławia. Ukrył się w szczelinie między dolną osłoną a silnikiem, skąd wyskoczył dopiero w serwisie, do którego właściciel auta przyjechał na rutynowy przegląd. Inny dachowiec przejechał w ten sposób jeszcze dalej, bo 55 kilometrów,  - z małej miejscowości w powiecie szamotulskim do Poznania.

Niestety, nie wszystkie podobne eskapady kończą się równie szczęśliwie. Dlatego organizacje, zajmujące się ochroną zwierząt apelują, by przed wyruszeniem w drogę zajrzeć pod maskę samochodu. To tylko chwila, a może uratować czyjeś życie...

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy