Zamiast biadolić i protestować, jedź oszczędnie! Zapłacisz mniej

Po polskich drogach jeżdżą miliony samochodów. Mamy miliony kierowców. Niestety, jak już wielokrotnie pisaliśmy, wciąż nie potrafią się oni skrzyknąć i skutecznie zawalczyć o swoje interesy.

Tak, jak od lat potrafią to czynić górnicy, nauczyciele, czy choćby ostatnio - lekarze.

Tę smutną prawdę potwierdza los tzw. Polskiej Inicjatywy Obywatelskiej Przeciwko Cenom Paliw (nazwa skądinąd mało precyzyjna, bowiem chodzi chyba nie tyle o ceny jako takie, lecz o ich wysokość?). Owszem, przebiła się do mediów. I co z tego? Przecież i bez takich gestów wiadomo, że zmotoryzowanym Polakom coraz bardziej doskwiera drożyzna na stacjach paliwowych. Dlatego w warstwie informacyjno-propagandowej sobotnia akcja protestacyjna, jeżeli w ogóle ktokolwiek ją zauważył, nie wniosła nic nowego.

Naiwnością byłoby również zakładać, że wywrze jakiekolwiek wrażenie na arabskich szejkach, rosyjskich oligarchach, międzynarodowych grupach, spekulujących na globalną skalę ropą naftową, na politykach decydujących o nałożeniu sankcji handlowych na Iran, na zarządach koncernów naftowych i ministrach finansów skrajnie zadłużonych państw, dla których podatki ze sprzedaży paliw stanowią jedne z głównych dochodów budżetowych. Czyli na ludziach i instytucjach, decydujących o tym, ile płacimy za zatankowany do baku auta litr paliwa.

Reklama

Animatorzy PIOPCP liczą, że w zorganizowanych przez nich sztucznych korkach utknie jakiś wysoki urzędnik państwowy czy może nawet sam premier. I co? Po powrocie do biura zwoła posiedzenie rządu i nakaże natychmiastowe obniżenie akcyzy? Gdyby nawet tak się stało, benzyna i olej napędowy potaniałyby nie więcej niż o kilkanaście groszy na litrze, co przecież nie zmieniłoby ogólnej sytuacji i nie miało praktycznie żadnego znaczenia dla naszych portfeli.

Zresztą trudno wykluczyć, że właściciele stacji paliwowych chwilową obniżkę podatków uznaliby za świetną okazję do poprawienia swojej sytuacji finansowej. Jak twierdzą - fatalnej. Mali narzekają na mikroskopijne marże, które nie pozwalają im pokryć kosztów działalności, zapłacić pracownikom. Wielcy przekonują, że zarabiają obecnie przede wszystkim na przystacyjnych sklepach i gastronomii, a nie na sprzedaży paliwa.

Protesty mają m.in. polegać na tamującej ruch wolnej jeździe. I to właśnie może przynieść uczestnikom akcji wymierne korzyści. Wiadomo przecież, że wolniejsza jazda oznacza zmniejszenie zużycia paliwa.

Może zatem zamiast narzekać na drożyznę, po prostu zdjąć nogę z gazu? Wyłączyć klimatyzację? Od czasu do czasu skorzystać z komunikacji publicznej? Zamiast pchać się samochodem do centrum miasta i długo krążyć w poszukiwaniu miejsca do zaparkowania, wypróbować system park and ride, czyli zostawić auto w pobliżu przystanku tramwajowego czy autobusowego i kontynuować podróż tymi pogardzanymi przez wielu zmotoryzowanych rodaków środkami lokomocji?

W Polsce na wsiadającego do tramwaju faceta między 30. a 60. rokiem życia współpasażerowie patrzą podejrzliwie, widząc w nim życiową ofermę, ekscentryka, pijaka, któremu odebrano prawo jazdy lub... kontrolera biletów. W Europie zachodniej taki widok nikogo nie dziwi, a dojeżdżanie do pracy autobusem czy metrem zamiast własnym samochodem nie przynosi żadnej ujmy.

Załóżmy, że pokonujemy rocznie samochodem 15 000 km, a nasz pojazd, przy dotychczasowym sposobie jazdy, zużywa przeciętnie 8 litrów benzyny na 100 km. Oznacza to, że przy jej cenie na poziomie 5,80 zł/l w ciągu roku wydamy na paliwo 6 960 zł. Jeżeli udałoby się ograniczyć średnie spalanie o litr na 100 km, a jest to zazwyczaj wykonalne, do 7 l/100 km, roczne wydatki na paliwo zmniejszyłyby się o 870 zł! To tak, jakby litr benzyny kosztował nie 5,80, lecz 5,07 zł! Takiej obniżki nie dadzą nam żadne protesty ani gromy ciskane na głowę Donalda Tuska.

Jeden z internautów napisał, że jego podwyżki cen paliw nie wzruszają, bo już dawno postanowił, że na każde tankowanie będzie wydawał stałą, ściśle określoną kwotę. Został w komentarzach wyśmiany. Ktoś zauważył, że deklarowane 50 zł wkrótce nie wystarczy mu na dojazd do następnej stacji benzynowej.

Szyderstwa szyderstwami, ale może nie jest to jednak taki głupi pomysł? Ustalenie górnego limitu wydatków na paliwo i dostosowanie do niego codziennych przyzwyczajeń związanych z użytkowaniem samochodu oraz stylu jazdy...

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy