Ulga? Oczywiście. "Ciemny lud wszystko kupi"

Gdyby spełniły się wszystkie obietnice, składane na całym świecie przez polityków, każdy mieszkaniec naszego globu byłby szczęśliwy i bogaty.

Pracował krótko, świetnie zarabiał, kupował tanio, leczył się w doskonałych warunkach i skutecznie, wcześnie odchodził na emeryturę, wystarczającą mu na dostatnie życie. Raj na ziemi.

Ulubionym zajęciem polityków, pozostających w opozycji, jest rozdawanie pieniędzy i przywilejów z myślą o zyskanie sobie w ten sposób przychylności różnych grup społecznych. Dóbr rzecz jasna wirtualnych, albowiem to przecież nie oni trzymają klucz do kasy.

Właśnie do gatunku political, czy raczej economical fiction trzeba zaliczyć najnowszy pomysł prominentnych przedstawicieli Prawa i Sprawiedliwości, którzy w imieniu swej partii zaproponowali wprowadzenie podatkowej ulgi paliwowej. Pięknie, jak mawiał klasyk, "ciemny lud wszystko kupi", ale... No właśnie, jest kilka "ale".

Reklama

Zmotoryzowany Polak przejeżdża swoim samochodem około 15 000 km rocznie. Załóżmy, że jego auto spala średnio 8 litrów na 100 km. Oznacza to, że przy wspomnianym przebiegu i cenie 5,80 zł za litr paliwa, właściciel pojazdu wyda w ciągu roku na stacji benzynowej niemal 7 000 zł. Proponowana przez PiS ulga paliwowa miałaby być wzorowana na uldze internetowej, a zatem odliczana od dochodu podatnika.

Gdyby, jako się rzekło, wynosiła 750 zł, wówczas przy podstawowej, 18-proc. stopie opodatkowania, realnie przyniosłaby obdarowanemu nią obywatelowi oszczędności na poziomie 135 zł. Nieco ponad 10 zł miesięcznie, niespełna 2 proc. całkowitych kosztów zakupu paliwa! Czy jest o co się bić?

Trudno przypuszczać również, by wspomniane odliczenie miało charakter powszechny. No bo jak to? Miałoby przysługiwać także stawianym pod pręgierz na ostatnim posiedzeniu Sejmu osławionym "tłustym kotom"? Wykluczone. Należałoby zatem określić kryteria przyznawania ulgi paliwowej, zależnie zarówno od dochodu podatnika, w przeliczeniu na członka jego rodziny, jak i od cech samochodu: marki, modelu, pojemności silnika itp.

Tu też jednak pojawiłyby się wątpliwości: dlaczego właściciel nowego, kompaktowego volkswagena golfa miałby cieszyć się większymi przywilejami od właściciela dwudziestoletniego mercedesa, auta o dawno przebrzmiałej świetności? Może zatem decydować powinna aktualna wartość pojazdu? Tylko jak i przez kogo wyceniana?

I kolejne pytanie: czy ulga paliwowa przysługiwałaby każdemu posiadaczowi samochodu, spełniającemu określone warunki, czy tylko temu, kto potrafiłby wylegitymować się przed fiskusem rachunkami ze stacji paliw? Jak traktować tych, którzy aut w ogóle nie użytkują, trzymając je w stodole czy garażu? Tych, którzy utracili prawo jazdy za jazdę po pijanemu? Tych, którzy w ciągu roku samochód sprzedali, kupili, zamienili na inny, droższy lub tańszy, większy lub mniejszy? Czy ulga przysługiwałaby tylko na jeden pojazd w rodzinie? Jeżeli tak, co zrobić z kombinatorami, którzy mieli dwa auta, ale chcąc skorzystać z podwójnego odliczenia jedno fikcyjnie przepisali na dorosłą, aczkolwiek nie posiadającą prawa jazdy córkę? Itp. itd.

Wniosek: w imię sprawiedliwości społecznej i dla ochrony przed nadużyciami wprowadzeniu ulgi paliwowej musiałoby towarzyszyć stworzenie skomplikowanych i kosztownych mechanizmów biurokratyczno-kontrolnych.

Na tym jednak nie koniec. Jak wiadomo, właściciele samochodów wciąż uchodzą u nas za przedstawicieli bogatszej warstwy społeczeństwa. Pomyślmy, ile byłoby krzyku, gdyby to właśnie im przyznano finansowe przywileje. Natychmiast pojawiłyby się żądania ustanowienia ulgi tramwajowej, energetycznej, opałowej... Wszak bilety komunikacji publicznej, prąd i węgiel też szybko drożeją.

Powiada się, że nikt ci tyle nie da, ile polityk obieca. Nawet jednak z obiecankami-cacankami warto uważać. Aby się zwyczajnie nie ośmieszyć.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama