Jesteś gotów płacić za wjazd do centrum?

Centra dużych polskich aglomeracji są coraz bardziej zatłoczone. Psioczymy na korki, narzekamy, że tracimy w nich mnóstwo czasu, ale czy to oznacza, iż jesteśmy gotowi zaakceptować rozwiązania, które radykalnie poprawiłyby obecną sytuację?

Na przykład wprowadzenie opłat za wjazd w niektóre rejony miast?

Śródmieścia bez spalin i hałasu. Bezpieczne dla pieszych, swobodnie korzystających z chodników, uwolnionych wreszcie od parkujących gdzie popadnie samochodów. Przyjazne dla rowerzystów, jeżdżących wydzielonymi ścieżkami. Deptaki i zieleńce. Jeżeli transport, to wyłącznie w oparciu o pojazdy elektryczne... Brzmi pięknie, więc nic dziwnego, że władze wielu miast od lat próbują choćby zbliżyć się do wymarzonego celu. Różnymi sposobami i z różnym skutkiem. Mieszane, delikatnie mówiąc, uczucia budzi znana i wdrażana od dawna idea tzw. uspokajania ruchu.

Reklama

- Dojeżdżam do pracy w centrum miasta. Samochodem, bo mieszkam na peryferiach skąd trudno wydostać się inaczej niż własnym autem bądź taksówką. Zresztą nie po to kupowałem wóz, żeby teraz miał bezużytecznie stać pod domem - opowiada zmotoryzowany mieszkaniec aglomeracji na południu Polski. - Nasi samorządowcy w ramach uspokajania ruchu jak mogą starają się utrudnić kierowcom życie. Mnożą się zakazy wjazdu i jednokierunkowe ulice. W efekcie muszę coraz bardziej nadkładać drogi. Jeżdżę dłużej, spalam więcej paliwa, zatruwam powietrze większą ilością spalin. Czy o to właśnie chodzi "uspokajaczom"? Ja i tak z auta nie zrezygnuję. Tym bardziej, że na dziedzińcu budynku, w którym mieści się moja firma, jest sporo miejsca, więc przynajmniej z parkowaniem nie mam problemu.

No właśnie. Jedną z popularnych metod ograniczania ruchu samochodowego w śródmieściach jest wprowadzanie stref płatnego postoju. Ich pomysłodawcy rozumują następująco: jeżeli kierowca będzie wiedział, że za parkowanie w centrum miasta musi zapłacić, wówczas dwa razy zastanowi się, czy rzeczywiście warto tam jechać autem.

Niestety, bywa wręcz przeciwnie.

- Gdy na centralnych ulicach wprowadzono u nas opłaty za postój, ludzie, którzy liczą się z groszem, przestali zostawiać tam samochody na cały dzień. Załatwiają co mają do załatwienia i odjeżdżają. Dlatego w dni powszednie bez żadnych obaw jeżdżę do centrum autem. Wiem, że zawsze znajdę tam miejsce do zaparkowania. W niedziele, gdy opłaty nie obowiązują, jest znacznie gorzej. Wtedy przesiadam się na tramwaj - mówi znajomy kierowca.

Polskich samorządowców coraz bardziej kusi pomysł wprowadzenia opłat za sam wjazd do centrów dużych miast. Powołują się na pozytywne doświadczenia Londynu, gdzie po ustanowieniu takiego myta ruch w śródmieściu zmniejszył się o o 15 proc. a straty czasu, spędzanego w ulicznych korkach, aż o 40 proc.

Dzienna opłata za wjazd do kilku centralnych dzielnic stolicy Wielkiej Brytanii wynosi obecnie 10 funtów (równowartość nieco ponad 50 zł, a zatem z punktu widzenia Polaka nie mało) i obowiązuje od poniedziałku do piątku w godzinach 7.00 - 18.00, z wyjątkiem kilku dni w okresie bożonarodzeniowo - noworocznym.

Za wzór do naśladowania podaje się także Sztokholm. Tam system opłat wprowadzono na próbę, by po miesiącu z eksperymentu zrezygnować. Trudno w to uwierzyć, ale mieszkańcy zażądali, potwierdzając to oczekiwanie w referendum, aby opłaty powróciły na stałe. Czy coś takiego mogłoby wydarzyć się w Polsce?

Cóż, skoro pogodziliśmy się z wprowadzeniem stref płatnego parkowania i buspasów, to, jak twierdzą zwolennicy takiego rozwiązania, przystalibyśmy również na opłaty za wjazd do centrów najbardziej zatłoczonych miast. Być może, ale najpierw musiałoby zostać spełnionych kilka warunków. Przede wszystkim wysokość owych opłat winna być dostosowana do możliwości finansowych przeciętnego zmotoryzowanego Polaka. Po drugie, konieczne jest istnienie dogodnych tras, umożliwiających szybką komunikację między różnymi rejonami miast z pominięciem ich centrów. Niestety, w wielu przypadkach budowa takich wewnętrznych obwodnic wciąż pozostaje tylko w sferze planów.

Ci, którzy zrezygnowaliby z samochodowych wypraw do śródmieścia, oczekiwaliby niewątpliwie alternatywy w postaci wygodnej, szybkiej i taniej komunikacji publicznej. Owszem, tramwajami i autobusami rzeczywiście podróżuje się coraz bardziej komfortowo, ale bilety nieustannie drożeją. Żadne z polskich miast nie zdobyło się dotychczas na gest, na który odważyli się włodarze Tallina - od 1 stycznia przyszłego roku korzystanie z transportu publicznego w stolicy Estonii ma być całkowicie bezpłatne, właśnie w celu ograniczenia ruchu samochodowego.

System opłat, aby miał jakiekolwiek szanse na społeczną akceptację, winien być powszechny i całkowicie demokratyczny. Bez wyjątków, w postaci specjalnych przywilejów dla radnych, miejskich urzędników i innych lokalnych notabli. Nic tak nie irytuje, jak obostrzenia, które nie obowiązują ludzi je wprowadzających.

Ważne również, aby system poboru ewentualnych opłat za wjazd do centrów miast działał sprawnie. Tak jak choćby we wspomnianym Londynie. Nie ma tam żadnych barier ani budek z pracownikami ściągającymi od zmotoryzowanych myto. Kamery śledzą numery rejestracyjne pojazdów, które wjeżdżają do oznakowanej płatnej strefy, sprawdzając następnie, czy figurują one w bazie danych użytkowników, którzy wnieśli opłatę, czyli tzw. congestion charge lub tych, którzy są z niej zwolnieni. Istnieje możliwość korzystania z automatycznego systemu płatności, wnoszenia opłat za pomocą telefonów komórkowych lub przez Internet.

Jest to wszystko dość skomplikowane, ale działa. Czy działałoby również w Polsce? I czy znajdzie się odważny, kto chciałby to sprawdzić w praktyce? O wprowadzeniu opłat za wjazd do centrum miasta mówi się od lat m.in. w Warszawie. Na razie jednak tylko mówi.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wjazd
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama