Gorzej niż za komuny?

Mimo że od obalenia w Polsce komunizmu minęło sporo czasu, na świecie można zaobserwować działania i zależności typowe dla ustroju sąsiadów ze wschodu.

Jedną z nich jest np. centralnie sterowana gospodarka, tyle tylko, że dziś ośrodki decyzyjne nie znajdują się w Warszawie, Pradze czy Berlinie, a w Brukseli, Waszyngtonie i ... w redakcjach najpoczytniejszych dzienników. To rzecz jasna daleko idące uogólnienie, ale nie sposób przeoczyć, że bankructwo kilku amerykańskich banków odbija się dziś czkawką całemu cywilizowanemu światu.

W tym miejscu wypada nam wrzucić kamyczek do własnego ogródka. Panika na rynkach finansowych to w dużej mierze "zasługa" mediów. "Dobra wiadomość, to zła wiadomość" więc jeśli można postraszyć Bogu ducha winnych obywateli widmem utraty pracy i pukającym do drzwi komornikiem, trzeba temat wykorzystać. Zdjęcie pustej lodówki sprawdza się nie tylko w kampanii wyborczej...

Reklama

Po kilku miesiącach mrożących krew w żyłach informacji znerwicowani obywatele najchętniej chcieliby o wszystkim zapomnieć. W tym miejscu pojawia się jednak problem. Z punktu widzenia dużych korporacji kryzys to prawdziwy uśmiech losu. Ludzie, którzy boją się utraty pracy są wydajniejsi, co więcej, można ich dowolnie zwalniać. Ba, stają się też żywą tarczą, kartą przetargową w rękach zarządów terroryzujących rządy poszczególnych krajów. Przykładów nie trzeba daleko szukać. Wystarczy przyjrzeć się polityce uprawianej ostatnio przez General Motors, które kreuje się na motoryzacyjną ofiarę numer jeden. Firma, która otrzymała już od amerykańskiego rządu dotację w wysokości 13,4 miliarda dolarów (obecnie domaga się dalszych 16,6 mld) nieśmiało doprasza się również o rządowe pieniądze w innych krajach, w których ma swoje fabryki. Słowo nieśmiało oznacza w tym przypadku "dajcie nam kasę, albo tysiące waszych obywateli trafią na bruk". W ten sposób zaszantażowano już Niemców i Szwedów. Ci pierwsi główkują, co począć z rozpadającym się Oplem, drudzy próbują ratować wijącego się w konwulsjach Saaba. GM sprawia natomiast wrażenie, jakby tysiące jego europejskich pracowników wziętych było w leasing. Nie udało się, więc ich wam oddamy. Nasze fabryki, wasz problem...

Oczywiście nikt nie neguje faktu, że kryzys naprawdę istnieje i należy z nim walczyć. Pytanie tylko, czy jest on aż tak głęboki, jak pokazują to media. Odpowiedz udało nam się uzyskać wybierając się do salonu Volkswagena.

Wydawać by się mogło, że dziś każdy klient jest dla producenta na wagę złota. I jest - co do jakości obsługi nie możemy mieć zastrzeżeń. Tyle tylko, że zamawiając nowego golfa na jego odbiór poczekać trzeba będzie do... listopada! Dlaczego? Doniesienia o kryzysie zmusiły zarząd do skorygowania planów sprzedażowych, a co za tym idzie do chwilowego wstrzymania produkcji w poszczególnych fabrykach. W tym czasie pomocną rękę wyciągnął niemiecki rząd, który by pobudzić bankrutujący rzekomo przemysł motoryzacyjny, wprowadził ulgi dla tych którzy zdecydują się zezłomować swój stary samochód i kupić nowy. Efekt? Być może zauważyliście, że z mediów zniknęły ostatnio reklamy koncernu VW. To dlatego, że na dzień dzisiejszy, nie ma po prostu co reklamować. Brakuje aut.

Cóż, z powodu ogromnej popularności fiata 126p w 1977 roku polski rząd wprowadził tzw. "ceny ekspresowe". Maluch kosztował wówczas 120 tys. zł (tyle co na rynku wtórnym) i odbierało się go w ciągu miesiąca. Niestety, chętnych było tak wielu, że rozwiązanie okazało się mało skuteczne. W szczytowym okresie zainteresowania maluchem, na jego odbiór czekać trzeba było do kilku lat. Dzisiaj, by stać się właścicielem innego samochodu dla ludu przyjdzie nam poczekać mniej więcej tyle, co na bobaska. Wniosek? Za komuny, było jednak gorzej. Tyle tylko, że mało który robotnik martwił się o utratę pracy.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy