W Volvo V70 zginęło troje dzieci. Nowe ustalenia

​W październiku ubiegłego roku pod Mszczonowem doszło do tragicznego wypadku.

W wyniku czołowego zderzenia Forda C-Max i Volvo XC70 na miejscu zginęła trójka, podróżujących szwedzkim pojazdem, dzieci w wieku 6, 9 i 11 lat. Tragiczna śmierć najmłodszych wstrząsnęła nie tylko polską opinią publiczną.

Jak wynika z ustaleń prokuratury, kierująca fordem, jadąca w stronę Mszczonowa, dokonała manewru wyprzedzania kilku innych  pojazdów i wówczas zderzyła się z jadącym z naprzeciwka w kierunku Grójca samochodem marki Volvo. Na drodze nie było śladów hamowania.

W obu samochodach podróżowały rodziny - rodzice z trójkami dzieci w wieku od 5 do 11 lat.

Skutkiem silnego czołowego zderzenia było zmiażdżenie przodów aut i silny wstrząs, który spowodował zagrażające życiu obrażenia ciała u trzech uczestników wypadku oraz natychmiastową śmierć trójki dzieci w wieku 11, 9 i 6 lat przewożonych w volvo.

Reklama

Kierujący volvo ojciec dzieci, z uwagi na rozległe obrażenia,  został przetransportowany helikopterem  do szpitala w Warszawie. Siedząca na miejscu pasażera matka odniosła lżejsze obrażenia i do szpitala została przewieziona karetką.

W fordzie poważnych obrażeń doznały osoby siedzące z przodu (rodzice jadących z tyłu dzieci). Trójka dzieci (5-latek i bliźniaki w wieku 11 lat) odniosły lekkie obrażenia.

Oba samochody biorące udział w wypadku, jak na polskie warunki, należy uznać za względnie nowe. Projektowano je uwzględniając ryzyko zderzeń czołowych. Widząc zdjęcia wraków należy stwierdzić, że obliczenia inżynierów były prawidłowe, bowiem przednia część pojazdów przyjęła impet uderzenia, rozpraszając energię, natomiast integralność kabin została zachowana, dało się nawet otworzyć drzwi.

W tym miejscu na usta ciśnie się pytanie, dlaczego w wypadku zginęły jadące Volvo dzieci, a np. podróżujący z przodu dorośli przeżyli? Dlaczego przeżyły wszystkie osoby jadące Fordem?

Volvo od lat słynie z produkowania niezwykle bezpiecznych samochodów. co więcej, szwedzka firma wdraża obecnie w życie plan o nazwie "Vision 2020", zgodnie z którym do 2020 roku w samochodach Volvo mają już nie ginąć ludzie. Nic więc dziwnego, że Szwedzi zainteresowali się tak głośnym wypadkiem. W Polsce pojawili się przedstawiciele marki, którzy odczytali dane z komputera samochodu i przekazali je prokuraturze.

Udało nam się dotrzeć do tych danych. Wynika z nich, że w momencie zderzenia auto jechało z prędkością 88 km/h, a wszystkie pasy w aucie były zapięte.

Ponadto samochód był w doskonałym stanie technicznym. Wyprodukowane w 2010 roku Volvo XC70 wyjechało z polskiego salonu i do końca znajdowało się w jednych rękach. Samochód miał 160 tys. km przebiegu, był na bieżąco i do końca serwisowany w autoryzowanym serwisie, np. miał świeżo wymienione opony i hamulce.

Dlaczego więc śmierć poniosło troje dzieci? Nieoficjalnie wiemy, że żadne z nich nie podróżowało w foteliku, dwoje jechało na podstawkach podwyższających. Na skutek potężnego uderzenia dzieci wysunęły się spod pasów, uderzyły w fotele i słupki B, a nawet deskę rozdzielczą.

Kobieta kierująca fordem wykonywała manewr wyprzedzania, z duża dozą prawdopodobieństwa można założyć, że jechała szybciej niż kierowca volvo. A prawa fizyki dowodzą, że w sytuacji zderzenia czołowego lepiej znajdować się w samochodzie jadącym szybciej niż wolniej. Chodzi o to, że energia kinetycznego pojazdujest wprost proporcjonalna do masy, ale rośnie w kwadracie prędkości (prędkość należy podnieść do potęgi drugiej). To oznacza, że nawet niewielka różnica prędkości oznacza, że samochód jadący szybciej ma znacząco większą energię kinetyczną, a tym samym - większą zdolność niszczenia.
 
Splot tych właśnie okoliczności: bardzo duże przeciążenie i zbyt wątłe ciała dzieci (najmłodsze zdecydowanie powinno jechać w foteliku, 9-letnie mogło na podstawce, 11-letnie - również bez, zależy to od wzrostu) spowodowały, że wypadek zakończył się tak tragicznie.


Ciekawe są natomiast losy wraku volvo. Szwedzi chcieli go kupić, jednak pełnomocnik rodziny postawił zaporową cenę, wobec czego ograniczono się do odczytania danych z komputera.

Następnie mocno zdekompletowany samochód (np. fotele zabezpieczyła prokuratura) pojawił się w serwisie ogłoszeniowym. Warto zauważyć, że o ile po wypadku tylna część auta (błotniki, pokrywa bagażnika, tylna część dachu) była cała, to już w ogłoszeniu samochód jest totalnie zniszczony, wygląda nawet, jakby celowo.

Nic dziwnego, że wrak, w którym niemal nic nie nadawało się do wykorzystania, nie znalazł nabywców, szczególnie że cena wynosiła niemal 16 tys. zł. W tej sytuacji sprzedawca zamontował drzwi i klapę bagażnika naciągnął nieco maskę silnika i wyklepał dach, a także obniżył cenę do 10 tys zł.

Auto oczekuje na nabywcę, a prokuratorskie śledztwo wciąż trwa. Od niego zależy, kto i jakie usłyszy zarzuty.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy