Leje, szaro buro, ale Polacy uważają, że wystarczy, aby z przodu auta "coś świeciło"

"Więcej światła!" - zawołał na łożu śmierci Johann Wolfgang Goethe. Istnieją różne interpretacje znaczenia tego okrzyku. Nikt chyba jednak nie wpadł dotychczas na pomysł, że sławny poeta mógł w ostatnim tchnieniu doznać proroczej wizji i ujrzeć problemy z oświetleniem pojazdów w Polsce w połowie drugiej dekady XXI wieku.

Przez wiele lat plagą naszych dróg były nieoświetlone furmanki i pijani furmani. Dziś... właściwie niewiele się zmieniło. Policja nadal ujawnia tysiące nietrzeźwych woźniców,  przepraszamy - kierowców, a oświetlenie? Cóż, według opublikowanych niedawno wyników badań Instytutu Transportu Samochodowego statystycznie co dziesiąty jeżdżący po Polsce pojazd wymaga naprawy lub wymiany reflektorów. Jedynie kilka procent aut ma prawidłowo ustawione światła. Wiele zastrzeżeń można mieć także do nawyków kierowców.

Od 2007 roku musimy jeździć przez całą dobę z włączonymi światłami mijania. Od tego też czasu trwa zażarta dyskusja na temat sensowności owego przepisu. Każdy z uczestników sporu ma swoje argumenty. Przeciwnicy wskazują na wzrost zużycia paliwa a co za tym idzie zwiększoną emisję spalin i zanieczyszczeń powietrza - jednostkowo jest on niby znikomy, ale po przemnożeniu przez wielomilionową liczbę pojazdów staje się naprawdę znaczący. Wskazują na inne, często bardziej zaawansowane motoryzacyjnie od naszego kraje, gdzie podobnego obowiązku nie wprowadzono.

Reklama

Zwolennicy mówią o bezpieczeństwie ruchu drogowego, któremu obowiązkowa, niezależnie od pory roku i dnia, jazda na światłach mijania ich zdaniem sprzyja. 

Kontrowersje są i będą, ale mimo wszystko sytuacja była, nomen omen, jasna. Skomplikowała się po pojawieniu się tzw. świateł dziennych. Początkowo stanowiły one techniczną ciekawostkę, wkrótce zostały jednak w pełni usankcjonowane, i to w wymiarze międzynarodowym. 2 lutego 2011 r. weszła w życie unijna dyrektywa, zgodnie z którą wszystkie homologowane po tej dacie i sprzedawane w państwach Unii Europejskiej samochody o dopuszczalnej masie całkowitej do 3,5 tony muszą być fabrycznie wyposażone w światła do jazdy dziennej.

Dzięki włączonym światłom mijania pojazd jest lepiej widoczny na drodze. Światła do jazdy dziennej świecą z reguły dużo słabiej i bardzo często tej lepszej widoczności nie zapewniają. Tym bardziej, gdy mają postać przymocowanego poniżej reflektorów wąskiego, kupionego w sklepie z motoryzacyjnymi gadżetami ledowego paska made in China. Nie zapominajmy również, że światła dzienne, w przeciwieństwie do świateł mijania, świecą tylko z przodu pojazdu. Tył pozostaje ciemny.

Na to wszystko nakładają się zwyczaje kierowców. Niektórzy, wbrew przepisom, zamiast świateł mijania lub, niechby tam, dziennych, włączają przednie światła przeciwmgłowe (obiegowo zwane  przeciwmgielnymi). Cwaniactwo, udawanie Greka, czy przekonanie, że wystarczy, aby z przodu auta "coś świeciło"?

Wielu kierujących zapomina, że po zmroku, przy kiepskiej widoczności, w deszczu, podczas zamieci, o mglistym poranku itp., należy włączyć światła mijania. Najwyraźniej zbyt dosłownie traktują nazwę: "światła dzienne". Dzienne, czyli do używania w ciągu dnia, niezależnie od warunków zewnętrznych; gdyby było inaczej, nazywałyby się "światłami na dobrą pogodę" - rozumują. Zresztą takie pojęcia, jak ograniczona widoczność czy zmierzch (czy chodzi tu o czas po zachodzie słońca, liczony co do minuty?) są względne i mogą być różnie interpretowane.

Spore zamieszanie powodują coraz częściej stosowane w samochodach systemy automatycznej zmiany świateł. Bywa, że ich czujniki nie dostrzegają tego, co dzieje się wokół pojazdu i nawet przy marnej widoczności nie przełączają świateł z dziennych na mijania. A kierowca tego nie zauważa i nie reaguje, wychodząc z założenia, że przecież nowoczesna technika wie, co robi i nie należy w jej działanie ingerować.      

Na pocieszenie dodajmy, że są miejsca na świecie, gdzie zmotoryzowani mieszkańcy uznają tylko układ zero-jedynkowy: jeżdżą całkowicie bez świateł (także w nocy) lub z włączonymi długimi, czyli drogowymi, oślepiając kierowców zbliżających się z przeciwka.  Dla nieprzyzwyczajonego, podróż samochodem po takim kraju staje się istną męczarnią i grą w ruletkę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy