Ronin na polskiej drodze

"Jeśli są jakieś wątpliwości, to nie ma żadnych wątpliwości" - ta genialna kwestia Roberta de Niro z filmu "Ronin" pasuje jak ulał do przeróżnych mniej lub bardziej "śmierdzących" sytuacji, z jakimi spotykamy się wszyscy.

Kierowcy też. Jak np. w przypadku obowiązkowego wyposażania wszystkich aut w gaśnice. Przecież nie trzeba być strażakiem, żeby zdawać sobie sprawę, iż kilogramowa gaśnica może ugasić najwyżej ognisko - i to pod warunkiem, że nie jest ono zbyt wielkie. Ale jeśli pali się w nim opona samochodowa, trzeba raczej wezwać Straż Pożarną. A skoro przepis taki znalazł się - i to najszybszą ścieżką legislacyjną - w polskim prawie akurat wtedy, gdy największy polski producent gaśnic zagrożony był bankructwem po utracie wielkiego rynku? No cóż, jeśli są wątpliwości...

Reklama

Wątpliwości pojawiają się - i to nieodparte, nawet u ludzi bardzo racjonalnych, dalekich od paranoidalnego doszukiwania się spisków - także w przypadku nowych elementów montowanych na polskich drogach. Elementów co prawda nieumocowanych prawnie w jakikolwiek sposób, ale za to z pewnością doskonale wyglądających w statystykach - a przy okazji... No cóż, ktoś przecież je musiał zrobić... I zamontować... I być wdzięczny...

Ale pies drapał, czy ktoś tu bierze, ile i od kogo. Istotne jest co innego. Po co to wszystko? Po co tworzyć prawo, które czyni działania pozaprawne atrakcyjnymi? Po co wymyślać nowe przepisy, skoro i tak trzy czwarte (lekko licząc) kierowców niejako wbrew nawet swej woli będzie przestępcami? Tylko po to, żeby było za co karać albo brać łapówki? Przecież prawo ma sens tylko wtedy, jeśli jest przestrzegane. Najlepiej dobrowolnie.

Ale dobrowolne przestrzeganie prawa to nie skutek wysokiej świadomości obywateli, tylko świadectwo tego, że ludziom wygodniej jest przestrzegać prawa niż je naruszać. Idealnym przykładem są Niemcy, a od dwóch-trzech lat również Francja i Hiszpania.

We wszystkich tych trzech krajach nie opłaca się przekraczać prędkości - nie dosłownie, choć kary za wykroczenia są wysokie. Istotne jest co innego: tam jazda zgodna z przepisami jest... szybsza! Bo tam pozostawienie znaku ograniczenia po zakończonej już przebudowie jest przestępstwem ściganym z urzędu. Bo za nieuzasadnione spowolnienie ruchu drogowego przez asekuracyjne postawienie ograniczenia lub zakazu wyprzedzania urzędnik może zapłacić odszkodowanie. Bo tam organizuje się ruch pod nadzorem fachowców, którzy badają ruch drogowy pod kątem jego płynności. A nikomu nie trzeba przecież tłumaczyć, że im płynniej się jedzie, tym szybciej i oszczędniej.

Stąd korki są tam tylko w wielkich miastach - a i to coraz rzadziej (choć Paryż chyba zawsze będzie tu wyjątkiem), ponieważ nadzór nad ruchem drogowym sprawują wszędzie ludzie kompetentni i niezależni od aktualnych fluktuacji politycznych.

Nie są związani "układami" państwowymi, miejskimi, wojewódzkimi itp. A ich nakazy są bez szemrania wykonywane przez lokalne czy krajowe władze. Bo to oni są od dróg. To oni sugerują odpowiednim władzom, że dany szlak komunikacyjny powinien być rozbudowany lub zbudowany od nowa.

Może więc nasi panowie posłowie wreszcie stworzą prawo, które obowiązywałoby PAŃSTWO, w wyniku czego my wszyscy moglibyśmy "wyjść z szarej strefy". O wyższości przepisów prostych i "opłacalnych" napisano już całe tomy - idealny przykład to zwiększenie wpływów podatkowych do kasy państwowej po... obniżeniu podatków. Bo nagle krętactwo przestaje się opłacać!

I wtedy... Nie ma żadnych wątpliwości. Bo nie ma okazji, by powstały.

Maciej Pertyński

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: polskie drogi
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy