Polacy śmierci się nie boją!

Policyjne statystyki dotyczące minionego długiego weekendu są przerażające.

Mimo zmasowanych policyjnych kontroli, na drogach doszło do 612 wypadków, w których zginęło 65 osób, a 801 zostało rannych.

Tak naprawdę jednak, patrząc na to, co działo się w te cztery wolne dni na drogach, to te liczby przestają wydawać się wysokie.

Ktoś kiedyś powiedział, że Polska ma opinię drogowego "Meksyku Europy". Czyli hulaj dusza, piekła nie ma. Rzeczywiście, wystarczyło pokonać w długi weekend kilkaset kilometrów, by zdać sobie sprawę, że w naszym kraju śmierć traktowana jest z głęboką pogardą, nikt przed nią nie zamierza chylić czoła...

Reklama

Wolne dni zaowocowały tym, że na drogi wyjechali niemal wszyscy: począwszy od niedzielnych kierowców, którzy wyruszali w 50-kilometrową "podróż życia" do rodziny aż po przedstawicieli handlowych, którzy 300-kilometrowy wypad w góry traktowali jako miłą odmianę od dnia codziennego. Ten miks powodował, że chcąc przeżyć, przeciętny kierowca musiał być jak pilot myśliwca. Czytaj: mieć oczy dookoła głowy. Bo a nuż tico z kierowcą w kapeluszu zatrzyma się na środku drogi, bo z podporządkowanej zbliżyło się jakieś auto, a może samobójca, który znikąd pojawia się w lusterku i któremu kończy się właśnie miejsce do wyprzedzania, będzie usiłował zepchnąć nas z drogi? A może ten punkcik w lusterku to bliższy lub dalszy krewny Valentino Rossiego, który w odróżnieniu od Włocha, domaga się od innych obserwowania lusterek, ale sam ma daleko gdzieś wszystko i wszystkich, z przepisami ruchu drogowego i prawami fizyki na czele?

Wyprzedzanie to jeden z najtrudniejszych manewrów na drodze, który wymaga poprawnego oszacowania prędkości przynajmniej dwóch pojazdów, oceny miejsca i możliwości własnego samochodu. Nic dziwnego, że raz na jakiś czas chyba każdemu zdarza się kończyć ten manewr przy akompaniamencie klaksonu, ewentualnie zostać "przyjaźnie" pozdrowionym baterią świateł zainstalowanych na nadjeżdżającym z przeciwka tirze.

Ale co myśleć o kierowcy, który w tak haniebny, dramatyczny sposób kończy trzecie wyprzedzanie pod rząd? Który wyjeżdża z kolumny nie mając kompletnie żadnego pojęcia, w którym miejscu w nią wrócić? Który kończy każdy manewr ostrym hamowaniem i brutalnym wpychaniem na prawy pas, gdy z przeciwka nadjeżdża samochód. Taki kierowca sam siebie uważa pewnie za mistrza kierownicy, wszak wciąż jeszcze żyje, a może nawet nie miał wypadku... Tak naprawdę jest jednak chamem i samobójcą, który tylko dobrej woli innych kierujących zawdzięcza to, że wciąż może cieszyć się życiem. Dopóki nie trafi na podobnego sobie, wówczas być może obaj staną się tylko kolejną pozycją w policyjnych statystykach.

Niestety, wbrew pozorom, sama policja również nie robi wiele, by tę sytuację zmienić. Patrole "stacjonarne", wobec radia CB, groźne są tylko dla niedzielnych kierowców, którzy przegapią ograniczenie prędkości i wjadą w teren zabudowany z zawrotną prędkością 70 km/h. Z kolei dla obsługi pojazdów wyposażonych w wideorejestratory (jak zresztą i dla całej policji) słowem klucz jest "nadmierna szybkość". Tylko to się liczy, przecież statystyki mówią, że zawsze winna jest "nadmierna prędkość" i jej "niedostosowanie do warunków jazdy". To, że do polskich dróg każda prędkość - obiektywnie rzecz biorąc - jest niedostosowana, raczej się przemilcza...

Tymczasem to nie prędkość powoduje wypadki, tak jak samochody nie wpadają same w poślizg. Wypadki powodują kierowcy - tacy, którzy nie potrafią jeździć - i nic nie zmienia fakt, że jeżdżą powoli, bo wciąż pozostają groźni! I tacy, którzy na jezdni uważają się za bogów, traktując innych jak słupki, które jak najszybciej trzeba minąć.

I takich kierowców, powinno się z polskich dróg eliminować.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: prędkość | statystyki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy