​"Polacy przejeżdżają na czerwonym? To wina głupkowatej konfiguracji skrzyżowań"

Z zainteresowaniem przeczytałem tekst pt. "Polacy lubią przejeżdżać na czerwonym", bogato zilustrowany filmikami, pokazującymi tego typu sytuacje na naszych drogach. W zasadzie sprawa jest oczywista i nie za bardzo jest tu z czym polemizować, pozwólcie jednak, że wcielę się w rolę "adwokata diabła" i stanę w obronie kierowców, którym zdarza się wjechać na skrzyżowanie przy tzw. "późnym żółtym" lub "wczesnym czerwonym".

 Od razu zaznaczam, że nie mam zamiaru usprawiedliwiać osobników notorycznie lekceważących wszelkie przepisy ruchu, lecz przeciętnych zmotoryzowanych rodaków, którzy na ogół potrafią myśleć, kierują się w życiu zdrowym rozsądkiem i bynajmniej nie wykazują skłonności samobójczych.

W dużych miastach instaluje się "inteligentne systemy sterowania ruchem". Mam poważne, poparte codziennym doświadczeniem, wątpliwości co do ich działania. Zastanawiam się na przykład, dlaczego jadąc długą ulicą lub ciągiem ulic, gdzie ruch w wielu miejscach jest regulowany sygnalizacją świetlną, praktycznie na każdym skrzyżowaniu trafiam na czerwone? I to niezależnie od pory dnia, natężenia ruchu i  prędkości, z jaką się poruszam. Czerwone, czerwone, czerwone... Czy można się dziwić, że zirytowani kierowcy po kilku takich przymusowych postojach na którymś z następnych skrzyżowań nie wytrzymają i przejadą przez nie nawet wtedy, gdy tuż przed ich samochodem zielone znowu zmieni się na czerwone?

Reklama

Ludzie odpowiedzialni za organizację ruchu chwalą się nowoczesną techniką, która rzekomo potrafi dostosować cykl sygnalizacji świetlnej do liczby pojazdów na poszczególnych pasach jezdni. Ćmoje boje. Mieszkam w Krakowie i widzę, co dzieje się choćby na skrzyżowaniu ul. Herberta z ul. św. Brata Alberta. Skręca w nią, zwłaszcza w niedziele, bardzo wiele aut zmierzających od strony obwodnicy w kierunku sanktuarium św. Siostry Faustyny i Centrum Jana Pawła II. I co? I zielone na pasie do lewoskrętu świeci się ledwie przez kilka sekund, co pozwala na przejazd 1- 2 samochodów. Dwa lub trzy kolejne skręcają już na czerwonym. Ich kierowcy popełniają wykroczenie drogowe, pewnie również i grzech, ale tak naprawdę winne jest złe ustawienie sygnalizacji!

Mam znajomego, który dojeżdża do pracy w Krakowie z jednej z okolicznych miejscowości. Rano na włączenie się do ruchu z drogi lokalnej na główną czeka zawsze długi sznur pojazdów. Teoretycznie życie ich kierowcom ma ułatwiać sygnalizacja świetlna. Co z tego, skoro, jak przetestował to kolega, na jego kierunku zielone świeci się dosłownie przez parę sekund. Na ponowną zmianę świateł trzeba czekać dokładnie... 6 minut. To jakiś absurd, zachęcający do nagminnego łamania przepisów.

Dodajmy, że błędne ustalenie cyklu sygnalizacji sprzyja blokowaniu skrzyżowań. Ludzie wjeżdżają na nie pomimo tłoku, bo wiedzą, że kolejne zielone pojawi się nieprędko. A zresztą wtedy sytuacja się powtórzy...

W wielu przypadkach ruch utrudnia sama konfiguracja skrzyżowań. W Krakowie tak jest chociażby na Górze Borkowskiej. Kierowcy jadący ul. Zawiłą pomimo palącego się zielonego często nie mogą przejechać na wprost w ul. Judyma, ani skręcić w prawo w ul. Zakopiańską, bo przejazd blokują im pojazdy, czekające na zmianę świateł na ich kierunku i możliwość skrętu na Zakopiańską w lewo. A wystarczyłoby tylko odrobinę poszerzyć jezdnię przez skrzyżowaniem...

Innym powodem przejeżdżania skrzyżowań na "wczesnym czerwonym" jest zbyt krótki czas świecenia się światła żółtego. Zgodnie z obowiązującymi u nas przepisami pali się ono przez trzy sekundy. Co ma zrobić kierowca, widząc, że kilkadziesiąt metrów przed nim na sygnalizatorze właśnie pojawiło się żółte, a on jedzie z dopuszczalną w tym miejscu prędkością 70 km/godz.? Gwałtownie zahamować, narażając się na uderzenie z tyłu przez kogoś, kto zahamować nie zdąży, czy dodać gazu i wjechać na skrzyżowanie na czerwonym? Przeczytałem gdzieś radę, by "obserwować sygnalizatory w tym samym kierunku dla pieszych, czy też pojazdów szynowych, gdzie najczęściej ruch jest zamykany wcześniej niż dla pojazdów poruszających się jezdnią. W przypadku zauważenia z daleka, że sygnał zielony dla pieszych miga możemy przypuszczać, że dla nas również ruch się zamknie". Ludzie, nie dajmy się zwariować!

Rozwiązaniem byłoby wprowadzenie, wzorem innych krajów, pulsującego światła zielonego, poprzedzającego zapalenie się żółtego. Byłem niedawno w Austrii i kolejny raz przekonałem się, że to się sprawdza. Wiem, że o zmianę przepisów w tym kierunku zabiega także Interia. Mam nadzieję, że starania te zostaną uwieńczone powodzeniem.

Roman Adamowicz

(List nadesłany do redakcji)

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama