Po co progi na lokalnych drogach? Nie wystarczą dziury?

Brytyjski sekretarz ds. ochrony środowiska, Michael Gove, zaapelował o usunięcie z ulic progów zwalniających. Jego zdaniem, ich obecność przyczynia się do wzrostu emisji zanieczyszczeń powietrza - zarówno w postaci spalin z rur wydechowych aut, jak pyłu z klocków hamulcowych. Polskie media, przekazujące doniesienia na ten temat, piszą o "ujawnieniu szokującej prawdy". Jednocześnie sugerują, że instalowanie progów, bodaj najdynamiczniej rozwijających się elementów infrastruktury komunikacyjnej w naszym kraju, wynika z inicjatywy tzw. aktywistów miejskich, z definicji wrogich samochodom, oraz władz miast, zabiegających o "uspokajanie ruchu" na swoim terenie. Tymczasem rzeczywistość wygląda inaczej...

Po pierwsze, progi nie są wymysłem urzędników ani wojujących z motoryzacją społeczników. Ich montażu najczęściej domagają się zwykli mieszkańcy, którzy uważają takie przeszkody za najlepszy, a bywa, że i jedyny sposób na okiełznanie temperamentów zbyt szybko jeżdżących kierowców. Po drugie, argumenty wysunięte przez Mr Gove'a nie są bynajmniej "szokujące" ani odkrywcze, ponieważ od dawna sięgają po nie choćby zarządcy naszych dróg.

"Progi zwalniające są elementami, które fizycznie zmniejszają prędkość poruszających się samochodów (wyłączając coraz popularniejszą grupę  użytkowników posiadających samochody terenowe), co niewątpliwie jest ich pozytywnym działaniem, ale generują również wiele niekorzystnych czynników, jakimi są m.in.: zwiększenie emisji spalin i zwiększenie poziomu hałasu poprzez hamujące przed progiem i przyspieszające za nim pojazdy oraz niszczący wpływ wstrząsów powodowanych przejeżdżaniem pojazdów samochodowych. W kwestii warunków technicznych (...) informujemy, że odległość pomiędzy tego typu urządzeniami nie może być mniejsza niż 20 m, nie mogą być również montowane w odległości mniejszej niż 40 m od skrzyżowania, nie montujemy ich na wysokości zjazdów do posesji, zatok parkingowych, natomiast wskazane jest, aby zlokalizowane były w bezpośrednim sąsiedztwie oświetlenia ulicznego. Ponadto niedopuszczalne jest montowanie takich urządzeń na łukach poziomych i pionowych dróg" - czytamy w odpowiedzi zarządcy dróg w Krakowie na jeden z takich oddolnych wniosków.

Reklama

A to fragment innego pisma w podobnej sprawie: "Progi zwalniające pomimo zwiększenia bezpieczeństwa poprzez fizyczne ograniczenie prędkości powodują wiele negatywnych skutków tj. zwiększony hałas, zwiększenie emisji spalin, a także powodowanie drgań, jak również ze względu na fakt, że montaż progu może spowodować utrudniony wjazd/wyjazd z zatoki parkingowej."

Mimo zgłaszanych przez siebie licznych zastrzeżeń urzędnicy nie spieszą się z jednak z odmowami. Chcąc uniknąć zarzutu o "bezduszność", "narażanie na niebezpieczeństwo dzieci", wzięcia na swoje sumienia "odpowiedzialności za wypadki", proszą o opinię lokalne samorządy. Te również mają kłopot, bo z jednej strony radni powinni wsłuchiwać się w głos swoich wyborców, lecz z drugiej - kierować się zdrowym rozsądkiem. Niekiedy dochodzi do sytuacji absurdalnych.

Niedawno mieszkańcy jednej z krakowskich peryferyjnych ulic zwrócili się z wnioskiem o... demontaż istniejącego tam progu. Zainstalowanego na ich prośbę kilka miesięcy wcześniej. Wtedy spowalniacz był bardzo pożądany, okazało się jednak, że przynosi więcej szkody niż pożytku, a ponadto powoduje sąsiedzkie konflikty. Radni dzielnicowi, po dyskusji, odrzucili to żądanie. Nie ma bowiem pewności, że za jakiś czas wnioskodawcy znowu nie zmienią zdania i zaczną domagać się powrotu progu. A każda taka operacja oznacza przecież konieczność wydatkowania publicznych pieniędzy i to wbrew pozorom wcale nie małych.

Przypomnijmy, że pod koniec 2018 r. na problem nadmiernego "uprogowienia" polskich miast zwrócił uwagę poseł Józef Lassota, kierując w tej sprawie interpelację  do ministra infastruktury. Pytał w niej o powodowane przez takie przeszkody zagrożenia dla bezpieczeństwa ruchu drogowego oraz o zdanie szefostwa resortu na temat rozwiązań, które mogłyby zastąpić spowalniacze. W odpowiedzi podsekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury Marek Chodkiewicz stwierdził, że MI "nie dysponuje statystykami, wskazującymi ile wypadków drogowych w Polsce zostało spowodowanych przez progi zwalniające. Poinformował ponadto, że "zgodnie z przepisami pkt 8 załącznika nr 4 do rozporządzenia Ministra Infrastruktury z dnia 3 lipca 2003 r. w sprawie szczegółowych warunków technicznych dla znaków i sygnałów drogowych oraz urządzeń bezpieczeństwa ruchu drogowego i warunków ich umieszczania na drogach (...) progi zwalniające można stosować wyłącznie w tych miejscach i na tych odcinkach dróg, na których konieczne jest skuteczne ograniczenie prędkości ruchu pojazdów, jeśli inne metody nie mogą być stosowane (np. ograniczenie prędkości znakiem zakazu B-33) lub ich skuteczność jest niewystarczająca."

Tu dochodzimy do sedna sprawy. Wnioski o montaż progów nie wynikają wszak z perwersyjnej sympatii wnioskodawców do tego rodzaju szykan. Są przejawem bezradności mieszkańców miast, którzy nie mają żadnego innego pomysłu na  piratów drogowych. Ograniczenia prędkości? Są powszechnie lekceważone. Fotoradary? Nikt ich nie będzie ustawiał na lokalnych ulicach. Patrole policji? Zapomnijcie. Edukacja kierowców? Daremny trud. Paradoksalnie jedyną  alternatywą dla progów wydają się... dziury w jezdni. Tylko one potrafią naprawdę skutecznie uspokoić ruch. Kto zatem nie lubi progów, powinien ostro protestować przeciwko wszelkim planom remontów miejskich dróg. Gładki asfalt naszym wrogiem! 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy