Nikt, dosłownie NIKT, nie jeździ zgodnie z przepisami!

Park w centrum miasta. Pacjenci przychodni, która znajduje się na jego obrzeżach, nie chcąc nadkładać drogi maszerują do pobliskiego przystanku autobusowego przez środek trawnika. Co robić? Istnieją tu dwie szkoły.

Adepci jednej otaczają skwer płotem, ustawiają tabliczki z zakazem wstępu i wysyłają strażników miejskich, by wlepiali niesfornym przechodniom mandaty. Zwolennicy drugiej zamieniają wydeptaną przez ludzi ścieżkę w chodnik. Niestety, w instytucjach odpowiedzialnych za przepisy i organizację ruchu drogowego wciąż przewagę mają reprezentanci pierwszego z wymienionych wyżej sposobów myślenia. Co często oznacza chowanie głowy piasek i sankcjonowanie fikcji. Dla świętego spokoju, choć oficjalnie, rzecz jasna, w trosce o bezpieczeństwo obywateli.

Reklama

Jedna ze stacji telewizyjnych poinformowała o prowadzonych od dwóch lat w Warszawie badaniach prędkości, z jaką poruszają się po stołecznych ulicach samochody. Okazało się, że z punktu widzenia obowiązujących ograniczeń, jeżdżą zdecydowanie za szybko. Tak szybko, że gdyby wszystkich "piratów drogowych" przyłapywać na popełnianych wykroczeniach, wówczas prawo jazdy traciłoby corocznie... 220 000 kierowców. Właśnie z powodu nadmiernej prędkości. O co najmniej 50 km/godz. ponad limit, bowiem, jak wiadomo,  właśnie takie przekroczenie skutkuje automatycznym zatrzymaniem "prawka". W pięciu punktach miasta specjalne kamery wykazały, że nikt, dosłownie NIKT, nie jeździ tam zgodnie z przepisami!

Dwieście dwadzieścia tysięcy odebranych na trzy miesiące uprawnień do prowadzenia pojazdów. Czy potraficie to sobie wyobrazić? Nic dziwnego, że szokujące wyniki wspomnianych pomiarów wywołały żywą dyskusję. I znowu - jedni żądają zwielokrotnienia liczby fotoradarów i krążących po mieście policyjnych patroli z "suszarkami" i wideorejestratorami, montowania progów zwalniających i dodatkowych szykan, zwężania jezdni itp.

Inni... Innym brakuje odwagi, by zaproponować radykalne zliberalizowanie przepisów, dotyczących dopuszczalnej prędkości. A mają przecież w ręku poważny argument...

Dramatyczne doniesienia o setkach tysięcy lekceważących ograniczenia prędkości kierowców sugerowałyby, że na warszawskich ulicach trup ściele się gęsto. Tymczasem tak się na szczęście nie dzieje. Jak podaje Zarząd Dróg Miejskich, liczba wypadków w stolicy od wielu lat systematycznie spada (między 2008 a 2017 r. o 60 proc.). Co prawda w ubiegłym roku wydarzyło się ich 1145, czyli o 231 więcej niż w 2016 r., zarejestrowano też prawie 30 000 kolizji, przybyło rannych, za to mniej było zabitych. Życie na drogach straciło 50 osób. "Liczba ofiar śmiertelnych to kluczowy wskaźnik bezpieczeństwa na drogach. W ciągu 10 lat spadła ona ponaddwukrotnie" - pisze w swoim raporcie ZDM.

Jak zareagowały na wyniki dwuletnich badań, pomiarów i obserwacji władze stolicy? Postanowiły zastosować wypróbowaną metodę kija i marchewki. Kijem jest zapowiedź wprowadzenia na niektórych ulicach odcinkowego pomiaru prędkości - oczywiście z konsekwencjami w postaci mandatów dla łamiących przepisy kierowców. Marchewka ma polegać na podniesieniu dopuszczalnej prędkości w objętych szczególnym nadzorem miejscach. Na przykład w tunelu Wisłostrady z obecnych 50 do 70 km/godz. Czy to rozwiąże problem?

Każdy zmotoryzowany mieszkaniec wielkiego miasta w Polsce wie, że ogólnie obowiązujące w terenie zabudowanym ograniczenie prędkości do 50 km/godz. to czysta fikcja.

O tym, jak żwawo się przemieszczamy, decyduje przede wszystkim pogoda, stan nawierzchni jezdni oraz korki lub ich brak, nie znaki drogowe. Może zatem z obserwacji zachowań warszawskich kierowców należałoby wyciągnąć inne, dalej idące wnioski. Po zmierzeniu, jak szybko jeżdżą (i odrzuciwszy skrajne przypadki drogowych kamikadze) dopasować limity prędkości do realiów. Z jednoczesnym wprowadzeniem dużo surowszych kar za spowodowanie wypadku czy kolizji. Utrata prawa jazdy na długi czas, solidna grzywna z zamianą na areszt w razie niewypłacalności delikwenta, konieczność pokrycia z własnej kieszeni wszelkich strat materialnych itp.

Taka perspektywa mogłaby podziałać bardziej dyscyplinująco niż jakiekolwiek zakazy i nakazy. Chcesz jeździć szybko, proszę bardzo. Ale pamiętaj, czym ryzykujesz... Kto wie, czy nie warto powrócić do zarzuconego pomysły, by sprawcy wypadków drogowych sami płacili za leczenie. Swoje i swoich ewentualnych ofiar.

No, ale takie zmiany wymagałyby determinacji i politycznej śmiałości. Na którą najwyraźniej nas nie stać.     

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy