Kulig wybaczył...

Ciężko wyobrazić sobie co czułby każdy z nas do kobiety, która nie dopełniła swoich obowiązków, pozostawiła podniesiony szlaban, mimo nadjeżdżającego pociągu, a tym samym przyczyniła się do śmierci naszego syna, który nie spodziewając się niebezpieczeństwa wjechał na tory. To była ostatnia przejażdżka Janusza Kuliga...

Dróżniczka, odpowiadająca za opuszczanie rogatek przejazdu kolejowego w Rzezawie koło Bochni, znajduje się dziś w areszcie. Od piątku przeżywa ona jednak znacznie większe cierpienia, spowodowane wyrzutami sumienia. Ojciec Janusza Kuliga zdobył się na wielki gest - odwiedził areszt w Bochni, by pocieszyć kobietę.

Reportaż Dziennika Polskiego przybliża nam nieco tło całego wydarzenia - poznajemy osoby związane z Januszem Kuligiem, dróżniczką przejazdu kolejowego w Rzezawie oraz obcych ludzi, świadków tragicznego wypadku. Wszystkie te osoby modlą się dziś w intencji ofiar zdarzenia sprzed kilku dni. Jedna z nich nie żyje, pozostałe potrzebują specjalistycznej opieki. Trawi je choroba duszy.

Gdy coś tragicznego wydarzy się komuś w drodze, zwykle krewni nieszczęśnika powtarzają w kółko: - Po co tam jechał?, dobrze wiedząc, jaki był cel podróży. Bliscy Janusza Kuliga nie wiedzą, w jakim celu w piątek, 13 lutego skręcił z głównej drogi w wąską i wyboistą ul. Topolową, która przecina Rzezawę i bardzo uczęszczany szlak kolejowy. Mogą się tylko domyślać, że wracając do Krakowa z Tylicza, zapragnął zobaczyć małą stację paliw, którą firmował swoim nazwiskiem, a którą zajmowała się jego rodzina. Może zabrakło mu benzyny, a nie miał przy sobie kart kredytowych. Może chciał tylko rzucić okiem na rodzinny interes, aby pochwalić gospodarność siostry, szwagra i ojca, mieszkających 40 km od Rzezawy - w jego rodzinnym Łapanowie. Jechał fiatem stilo z dozwoloną prędkością - pisze Dziennik.

Reklama

- Ani warunki pogodowe, ani stan tej drogi nie pozwalały na rozwijanie większej prędkości - opowiada Robert Ch., 24-letni mieszkaniec Rzezawy, który jechał za Kuligiem. - Nie miałem pojęcia, kto prowadzi, bo w ciemności nie widziałem nawet zarysu głowy kierowcy. Tuż przed przejazdem kolejowym obaj jeszcze trochę zwolniliśmy, żeby bezpiecznie przejechać przez podkłady. Dojeżdżałem do sterczącej do góry otwartej rogatki, gdy nagle, zza dróżniczej budki wyjechał pociąg i uderzył w auto, które jechało przede mną. Siła uderzenia była tak wielka, że samochód został dosłownie wgnieciony w stojący obok torów metalowy słup. Wieczorem zadzwonił do mnie kolega z informacją, że tym samochodem jechał Janusz Kulig.

Rozmowa z dziennikarzem Dziennika Polskiego przychodzi panu Robertowi z trudem. Widać, że mężczyzna wciąż jest w szoku. - Nie mogę uwierzyć w to, co się stało. W 1998 r. byłem na rajdzie, w którym on brał udział - opowiada. - Potem śledziłem jego karierę. Ten człowiek był mistrzem kierownicy. Wydawało mi się, że na drodze nic mu się nie może stać, że jest jak nieśmiertelny.

Halina Ch., matka Roberta, nie może powstrzymać łez, słysząc rozmowę. - Cały czas myślę o tym, że tam mógł zginąć mój syn! Boję się o niego, bo widać, że bardzo cierpi, zwłaszcza po tym, gdy dowiedział się, kto był w tym samochodzie. Mnie jest żal nie tylko tego rajdowca, ale i tej dróżniczki, bo to jest bardzo rzetelna w pracy osoba. Doprawdy, dużo bym dała, żeby dowiedzieć się, jak to było naprawdę z tym szlabanem; dlaczego ta kobieta nie zamknęła go, zanim nadjechał pociąg - mówi Halina Ch.

- Dlaczego nie zamknęła? - powtarza Anna Orlik, która feralnego piątku około godz. 18 szła z mężem ulicą Słoneczną w stronę przejazdu kolejowego. - Daję słowo, że kilka minut wcześniej przejeżdżał pośpieszny i rogatki były zamknięte. Ale potem dróżniczka je otworzyła. Wtedy zobaczyliśmy, że z tej samej strony jedzie następny pociąg. Mąż, widząc dwa samochody zbliżające się do przejazdu, zaczął wymachiwać rękami, dając kierowcom znaki, żeby się zatrzymali. Było jednak za późno. Ten pierwszy samochód został odrzucony na żelazny słup. Być może, gdyby tego słupa tam nie było, dachowałby w rowie; może wtedy udałoby się uratować kierowcę? Ale w tej chwili to jest tylko gdybanie - mówi pani Orlik. - Widząc, co się stało, dróżniczka wybiegła z budki i powtarzała w kółko jak w obłędzie: "O Boże, to straszne, o Boże!". Mąż wziął z budki latarkę, żeby sprawdzić, co się stało z kierowcą. Do dzisiaj nie opowiedział mi, co zobaczył.

Rozmawiamy tuż obok miejsca, gdzie w piątek zginął Janusz Kulig. Są bukiety kwiatów, dziesiątki zniczy; wciąż ktoś przynosi nowe. Młodzi i starsi mieszkańcy Rzezawy zastanawiają się, jak doszło do tej tragedii. Niekończące się rozmowy raz po raz przerywają przejeżdżające pociągi. Raz po raz dróżniczka pełniąca dyżur wychodzi z budki, aby stanąć na baczność przy przejeździe.

- To naprawdę bardzo stresująca praca - opowiada kobieta z sąsiedztwa, znajoma dróżników z Rzezawy. - Oni muszą odprawiać od 80 do 90 pociągów dziennie! Każdy trzeba odnotować w zeszycie i zaraz pędzić, żeby przywitać następny, i potem sprawdzić, w jakiej pozycji jest semafor i pogrozić kierowcy, który w ostatniej chwili decyduje się przejechać przez tory, choć widzi, że rogatka się zamyka. Za nic nie chciałabym być dróżniczką w Rzezawie! - zapewnia sąsiadka.

Ona również dobrze mówi o Michalinie K., która nie zamknęła w piątek szlabanu. - Jest bardzo wrażliwą osobą. Gdy widziała, że ktoś starszy chce przejść pod zamkniętym szlabanem, natychmiast wychodziła z budki i starała się go powstrzymać. Do swojej krewnej mówiła czasem, że na tym przejściu jest taki ruch, że boi się, aby coś tu się nie stało. Sama słyszałam, jak dróżnicy narzekają, że muszą strasznie uważać, bo bywa, że rogatki się zacinają, a i z komunikowaniem się z centralą różnie bywa.

Rozmówczyni reportera Dziennika Polskiego, tak samo jak inni mieszkańcy Rzezawy, nie może się pogodzić z tym, że Michalinę K. zamknięto w areszcie. - Potraktowano ją jak morderczynię. Ona siedzi, a jeden z mieszkających w okolicy mężczyzn, podejrzany o gwałt, wciąż jest na wolności. Czy to jest sprawiedliwe? - pyta.

Podobne pytania zadają sobie mieszkańcy Woli Rzędzińskiej. Bardzo im żal młodego życia Janusza Kuliga, ale bardzo współczują również Michalinie K. Krewni dróżniczki opowiadają, że w Rzezawie pracowała dopiero niespełna rok. Wcześniej była dróżnikiem w okolicach Rzeszowa, na przejeździe, gdzie dziennie kursowało nie więcej niż dziesięć pociągów. Nie miała ochoty zmieniać miejsca pracy. Do Rzezawy przesunięto ją w ramach restrukturyzacji kolei. Gdyby odmówiła, straciłaby pracę. Nie mogła sobie na to pozwolić, bo sama utrzymuje studiującego syna.

Łukasz K. jest związany z matką mocniej niż inni jego rówieśnicy. Od piątku cierpi tak samo załamany jak ona. W tej chwili opiekują się nim krewni. - Sytuacja cioci i Łukasza jest tym bardziej dramatyczna, że mieszkają w lokalu należącym do PKP. Nie mieli pieniędzy, żeby go wykupić. Jeśli ciocia straci pracę, wylądują na bruku - mówi Danuta N., krewna dróżniczki z Rzezawy. Twierdzi, że Michalina K. jest w opłakanym stanie; potrzebuje specjalistycznej opieki - psychologa, a może nawet psychiatry. - Znajduje się w potwornej depresji po tym, co się stało. Dlatego jesteśmy bardzo wdzięczni panu Kuligowi, ojcu zmarłego, że odwiedził ciocię, gdy była jeszcze w areszcie w Bochni. Myślę, że dla niej to bardzo ważny ludzki gest.

Znajomi rodziny zmarłego tragicznie rajdowca mówią, że mimo niewyobrażalnego bólu po stracie syna, męża i brata, Kuligowie potrafią zdobyć się na słowa współczucia dla rodziny dróżniczki i jej samej. W podobnym tonie wypowiadają się mieszkańcy Łapanowa. Wczoraj wszyscy - i młodzi, i starzy - odśnieżali cmentarz i plac przed kościołem. Uroczystości pogrzebowe zapoczątkowała wczoraj wieczorem modlitwa różańcowa, odmówiona nad trumną tragicznie zmarłego rajdowca.

Dziennik Polski
Dowiedz się więcej na temat: tory | pociąg | Bochnia | dróżniczka | kulig
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy