Kierowcy z licencją na zabijanie

Po naszych drogach jeździ kilkaset tysięcy potencjalnych morderców. To pijani kierowcy, których prawo traktuje łagodniej niż innych zabójców.

Lipcowy wieczór 2001 r. Ulicami warszawskiej Pragi pędzi seicento prowadzone przez trzydziestoletniego Artura C. Na wysokości ul. Marsa fiat taranuje przechodzącego przez przejście dla pieszych mężczyznę. Trzy doby później poszkodowany umiera w szpitalu.

Sprawca ucieka, ale policja znajduje go niedługo po zdarzeniu. Artur C. jest pijany; ma 1,21 promila alkoholu we krwi. Prokurator żąda 12 lat pozbawienia wolności, zarzucając podejrzanemu spowodowanie śmiertelnego wypadku, jazdę po pijanemu i nieudzielenie pomocy ofierze.

Zapada wyrok, który bulwersuje opinię publiczną - 2 lata więzienia, osiem tysięcy złotych na rzecz stowarzyszenia pomagającego ofiarom wypadków i zakaz prowadzenia pojazdów przez sześć lat.

Prokurator odwołuje się, skazany także. Sprawa trafia do ponownego rozpoznania do warszawskiego sądu okręgowego, który uchyla poprzednie postanowienie. Nowy wyrok brzmi - osiem tysięcy złotych na rzecz stowarzyszenia, zakaz prowadzenia przez sześć lat i dwa lata więzienia w zawieszeniu na pięć lat.

Reklama

Artur C. wychodzi na wolność. Lokalna społeczność nie godzi się z tak łagodnym wyrokiem. "To było zwykłe zabójstwo. Za to, co zrobił, powinien dostać dożywocie, a nie jakiś śmieszny wyrok więzienia w zawieszeniu i zakaz prowadzenia pojazdu" - denerwuje się pan Andrzej, który znał zabitego mężczyznę.

Za liczbami stoją ludzie

Policja szacuje, że rocznie z powodu pijanych kierowców ginie na drogach około 500 osób, przy czym w 2006 roku w wypadkach straciły życie w sumie 5103 osoby. Oznacza to, że dla pijanych kierowców prawo jazdy jest odpowiednikiem bondowskiej "licencji na zabijanie". Także z powodu niskich kar wymierzanych sprawcom przez sądy.

Kierowca, który zostaje zatrzymany przez policję podczas jazdy pod wpływem alkoholu, w zależności od tego, jak bardzo jest pijany, zostaje oskarżony o wykroczenie (0,2-0,5 promila) lub przestępstwo (powyżej 0,5 promila). W tym drugim przypadku kierowca może zostać skazany na karę do dwóch lat pozbawienia wolności. W momencie, kiedy ktoś ginie, prokuratur oskarża go z art. 177 § 2 kodeksu karnego, który mówi, że jeżeli następstwem wypadku jest śmierć innej osoby albo ciężki uszczerbek na jej zdrowiu, sprawca podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8. Jako że sprawca jest pijany, sąd może podnieść karę do 12 lat więzienia.

Jednak to tylko teoria, a według Janusza Popiela z fundacji "Alter Ego" pomagającej ofiarom wypadków drogowych, wyroki są znacznie niższe: "Statystyczny wyrok za spowodowanie wypadku po pijanemu, w którym ktoś zginął, to zaledwie dwa lata w zawieszeniu na pięć lat i odebranie prawa jazdy na rok. To skandal!"

Dlaczego oskarżyciele w takich przypadkach nie stosują jednego dobitnego przepisu, jakim jest zarzut umyślnego zabójstwa, zagrożony nawet karą dożywocia? "Zarzutu zabójstwa nie stawia się dlatego, że sprawcy nie da się udowodnić, iż działał świadomie i chciał kogoś zabić" - mówi profesor Andrzej Zoll, karnista z Uniwersytetu Jagiellońskiego, były rzecznik praw obywatelskich. Także prof. Zbigniew Hołda z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka uważa, że oskarżanie pijanych sprawców wypadków o zabójstwo to przesada. "Za zabicie kogoś po pijanemu w wypadku grozi 12 lat więzienia, czyli bardzo dużo jak na polskie prawo. Podejrzany o zabójstwo jest zagrożony karą pozbawienia wolności od 8 lat do dożywocia włącznie, ale średnia wyroku wynosi 12 lat. W momencie więc, gdy ktoś nie działa z premedytacją (tę trudno jest udowodnić pijanemu kierowcy - przyp. red.), a za swój czyn dostaje np. 10 lat więzienia, to ponosi wystarczającą karę" - twierdzi prof. Z. Hołda.

Pijany jest mordercą

"Motor" zapytał 200 polskich kierowców w wieku od 25 do 50 lat, czy uważają, że pijany kierowca zabijający człowieka powinien odpowiadać za zabójstwo, czy tak jak do tej pory - za jazdę po pijanemu i nieumyślne spowodowanie śmierci. W 197 przypadkach usłyszeliśmy odpowiedź, że pijany kierowca, który doprowadza do śmierci innego człowieka, powinien odpowiadać jak inny zabójca. W dwóch przypadkach nasi respondenci uważali, że "to przesadny zarzut, bo ktoś, kto jedzie po pijanemu, zamierza gdzieś dojechać, a nie kogoś zabić".

Ksiądz Marian Midura, krajowy duszpasterz kierowców, nie jest zdziwiony wynikami naszych badań. Duchowny jest zdania, że pijani kierowcy to zabójcy. "Biorąc pod uwagę liczbę kampanii medialnych przypominających, że jazda po pijanemu jest przestępstwem, nie wierzę, że jest jeszcze ktoś, kto tego nie wie! I jeżeli wsiada za kółko w tym stanie, to moim zdaniem ma świadomość, iż może spowodować wypadek i kogoś zabić" - uważa ksiądz Midura.

Jak z tym walczyć?

Według prof. Andrzeja Zolla jedynym przypadkiem, w którym pijanemu kierowcy zabijającemu człowieka można postawić zarzut zabójstw, jest sytuacja, gdy sprawca ucieka z miejsca wypadku, nie udzielając pomocy ofiarom lub nie interesując się ich losem. "Moim zdaniem w takich sytuacjach można zastosować art. 148 (zarzut zabójstwa - przyp. red.), zamiast oskarżać kogoś o jazdę po pijanemu, nieumyślne spowodowanie śmierci i nieudzielenie pomocy ofiarom wypadków. Ale tylko w takich przypadkach, bo wtedy udowodnienie sprawcy umyślności działania jest możliwe. Skoro spowodował wypadek i uciekł, to znaczy, że miał świadomość, iż naraża kogoś na śmierć" - uważa profesor.

Pomysłów na walkę z pijanymi kierowcami jest wiele. Od stawiania poważnych zarzutów, przez wysokie kary pieniężne i konfiskatę aut, po publiczne piętnowanie. Właśnie to ostatnie oceniane jest jako najskuteczniejsze. Zdaniem ankietowanych przez "Motor" najsensowniejsze są takie kary, które powodują społeczne napiętnowanie. Na pytanie, czy kierowców, którzy zabili, jadąc po pijanemu, powinno się zamykać w więzieniach, czy nakazywać prace społeczne w kamizelce z napisem "Zabiłem człowieka, jadąc po pijanemu", 133 osoby odpowiedziały, że powinny pracować w takich kamizelkach, najlepiej we własnym mieście. 67 osób twierdziło, że kary pozbawienia ich wolności powinny być wyższe i wynosić co najmniej 10 lat.

Tekst: Bartosz Sapota

tygodnik "Motor"
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy