Drogowy terroryzm

Michele Scarponi nie jest pierwszym kolarzem, który zginął na treningu potrącony przez samochód. Był znany, był ceniony, ale to nie ustrzegło go przed strasznym losem.

Scarponi to mistrz kolarstwa szosowego. Owszem, jak wielu swoich rówieśników (rocznik 1979) miał w przeszłości kontakt z dopingiem. Owszem, zwycięstwo w Giro d’Italia dostał w spadku po zdyskwalifikowanym Contadorze. Ale i tak należał do elity. Był jednym z tych, nielicznych ludzi na ziemi, którzy są w stanie walczyć o wygranie trzytygodniowego wyścigu, zarówno dla siebie, jak i w służbie lidera drużyny. Z wypowiedzi jego przyjaciół, wstrząśniętych wiadomością o śmierci, można wywnioskować, że był też, po prostu, dobrym człowiekiem. A przy tym zabawnym, który potrafił wprowadzić uśmiech w serca całego, kolarskiego świata.

I nie ma go już wśród nas

Zginął uderzony przez samochód, na treningu, nieopodal swojego domu. Kierowca nie zauważył go wjeżdżając na skrzyżowanie.

Tak jak przynajmniej jeden ze znajomych każdego z nas. Bo (niemal, a może nawet bez "niemal") każdy z nas stracił w takich okolicznościach bliską osobę, kolegę, koleżankę lub przynajmniej kogoś, komu serdecznie mówił "cześć".

Niemal każdy z nas doznał w przeszłości urazu spowodowanego przez kierowcę samochodu i każdy, absolutnie każdy z nas, kolarzy i rowerzystów, doświadcza ze strony prowadzących pojazdy spalinowe zagrożenia oraz przemocy podczas każdej wycieczki, treningu lub nawet jazdy do pracy.

Kierowcy samochodów każdego dnia wybijają nas, jednego po drugim, od mistrzów zawodowego peletonu, przez cykloturystów, listonoszy, pracowników biurowych, dzieci zmierzające do szkół, po przysłowiowe "baby na wigry 3" jadące do wiejskiego sklepu, i robią to z większą skutecznością niż amerykańskie drony bombardują terrorystów w górach Afganistanu.

A przecież my nigdy nie podłożyliśmy żadnej bomby, o zniszczeniu żadnego WTC nie wspominając.

Bez wypowiedzenia wojny, bez powodu i często bez konsekwencji, jesteśmy rozjeżdżani, łamani, ranieni, turbowani i zabijani.

To nie my siejemy terror

Nie dajmy się oszukać. Wraz z nadejściem wiosny, kolejni rzecznicy komend ruchu drogowego, specjaliści bezpieczeństwa komunikacyjnego będą rozpraszali odpowiedzialność czy nawet cedowali ją na nas i na naszych współbraci w krzywdzie - pieszych - wraz z wtórującymi im z poważną miną prezenterami telewizyjnych wiadomości.

To bzdura.

Nawet niefrasobliwie jadący rowerzysta nie jest tak niebezpieczny jak samochód wymuszający pierwszeństwo na skrzyżowaniu. Ba, nawet pijany pieszy nie powoduje takiego zagrożenia jak kierowca wybierający jazdę 100km/h w terenie zabudowanym, wyprzedzający na pasach, omijający "na gazetę" i nie sygnalizujący swoich manewrów.

Bo to w pierwszej kolejności na nim - kierowcy spoczywa odpowiedzialność. Bo to on trzyma odbezpieczony pistolet przy głowie bezbronnej osoby. W bryczce. Jadącej po bruku. Bo tym samym jest nieodpowiedzialne prowadzenie 1,5t rozpędzonego metalu.

To nieprawda, że kolarze, rowerzyści i piesi giną w wypadkach. Jesteśmy zwyczajnie mordowani.

A może wystarczyłoby, gdyby takie samo zachowanie prowadzący samochody prezentowali nie względem rowerzystów i pieszych, a względem wiozących gruz, rozpędzonych kamazów?

Wtedy w kolejnych procesach kierowców nie zapadałyby wyroki w zawieszeniu, bo wydawane byłyby, jak teraz, nie przez przedstawicieli systemu jednoznacznie preferującego silniejszą ze stron, a przez jedynego we wszechświecie sędziego obiektywnego i sprawiedliwego - śmierć.

Marek Tyniec

O Autorze: Marek Tyniec jest związany z branżą rowerową od 1999 r. Obecnie prowadzi autorski magazyn o kolarstwie XOUTED.COM. W przeszłości był m.in. redaktorem naczelnym vortali tematycznych oraz rzecznikiem prasowym ogólnopolskich maratonów mtb. Od 1995 r. wyczynowo uprawia kolarstwo górskie.

Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy