Dlaczego Polacy giną na drogach?

Kolejny rok z rzędu Ministerstwo Infrastruktury postanowiło zmieniać nawyki kierowców kampanią społeczną "Prędkość zabija, włącz myślenie".

Hasłem przewodnim tegorocznej akcji są słowa "nie zasuwam", które autorzy kampanii skojarzyli nie tylko z szybką jazdą, ale też zamykaniem zamka błyskawicznego w worku na zwłoki...

Z kamerą w łóżku...

Oprócz całej serii plakatów wyobraźnię kierowców pobudzać ma też ciekawy spot telewizyjny, w którym jurnych kierowców porównuje się m.in. do szybkich (w łóżku...) kochanków.

Kampania trwać będzie do końca sierpnia, czyli do momentu, kiedy większość z nas powróci już z wakacyjnych wojaży. Termin trwania akcji - od czerwca do sierpnia - wybrano nieprzypadkowo. Właśnie w tych letnich miesiącach na polskich drogach dochodzi do największej liczby wypadków (ponad 31 proc.). W zeszłym roku zginęło w tym czasie ponad 1200 osób.

Reklama

Dziś zginie 11 osób

Chociaż nie sposób obiektywnie ocenić wkładu tego typu akcji w poziom drogowego bezpieczeństwa, faktem jest, że na polskich drogach ginie coraz mniej osób.

W zeszłym roku doszło w Polsce do 38 832 wypadków. To o 12,1 proc. mniej niż dwa lata temu i ponad 20 proc. mniej niż w roku 2008. Zeszłoroczny bilans zamknął się liczbą 3907 ofiar śmiertelnych. Mimo że wciąż oznacza to smutny wynik - średnio 11 zgonów na dobę - w porównaniu z minionym rokiem liczba ofiar spadła o niemal 15 proc.

Problem w tym, że - chociaż autorom kampanii "Prędkość zabija, włącz myślenie" trudno zarzucić złą wolę - oprócz niekwestionowanych zasług w promowaniu bezpiecznego stylu jazdy tego typu akcje czynią również pewne szkody.

W ich wyniku media - często nieświadomie - kształtują nieprawdziwy obraz sytuacji na polskich drogach, z którego wynika, że za większość wypadków odpowiadają wyłącznie obdarzeni "ułańską fantazją" kierowcy. Powtarzając informacje zamieszczane na stronach tego typu kampanii, wielu dziennikarzy oszczędza sobie trudu dokładnego przeanalizowania policyjnych raportów dotyczących wypadków drogowych. Szkoda, bo demonizowanie kwestii prędkości jest Ministerstwu Infrastruktury na rękę. W prosty sposób pozwala bowiem zrzucić winę za wypadki na kierujących i - najprościej rzecz ujmując - odwrócić kota ogonem...

Prędkość zabija? Tylko na naszych drogach!

Ministerstwo Infrastruktury twierdzi, że "niedostosowanie prędkości do warunków jazdy" jest najczęstszą przyczyną wypadków w Polsce. Ze statystycznego punktu widzenia - to prawda. Z punktu widzenia zdrowego rozsądku - niekoniecznie...

Mało kto wie, że z powodu "nadmiernej prędkości" doszło w zeszłym roku do 9222 wypadków. Biorąc pod uwagę ogólną liczbę tego typu zdarzeń drogowych, czyli 38 832, łamiący ograniczenia prędkości kierowcy spowodowali dokładnie 23,7 proc. wszystkich wypadków. Wbrew pozorom, wynik ten nie odbiega wcale od danych z innych krajów Unii Europejskiej, takich jak chociażby Niemcy czy Wielka Brytania.

Niestety, problem w tym, że w wypadkach spowodowanych nadmierną prędkością ginie na polskich drogach zdecydowanie więcej osób niż w innych krajach - w zeszłym roku było to niemal 42 proc. ofiar śmiertelnych.

Dlaczego więc, skoro - wbrew pozorom - nie jeździmy wcale szybciej niż Niemcy czy Anglicy, to właśnie polskie drogi tak gęsto usiane są krzyżami? Odpowiedź na to pytanie jest prosta. Powodem są wieloletnie zaniedbania w budowie i modernizacji dróg (za co winić można m.in. urzędników Ministerstwa Infrastruktury) oraz bieda.

W tym przypadku nie chodzi jednak wyłącznie o kiepską jakość nawierzchni, ale o całość drogowych rozwiązań inżynieryjnych - złe oznakowanie, wąskie pobocza czy brak chodników.

Przykładowo: w minionym roku 11,4 proc. wypadków spowodowali piesi. Chociaż na pierwszy rzut oka statystyka nie wydaje się zbyt interesująca, w wypadkach tych zginęło aż 665 osób. Dla porównania: z winy kierujących doszło w tym samym czasie do 30 628 wypadków (niemal 79 proc. ogółu wypadków na polskich drogach), w których śmierć poniosły 2633 osoby. Oznacza to, że w zdarzeniach spowodowanych przez kierowców zginęło czterokrotnie więcej osób niż w zdarzeniach spowodowanych przez pieszych, mimo że kierujący byli sprawcami aż siedmiokrotnie większej liczby wypadków!

Wniosek? Gdyby zamiast poboczami wąskich i dziurawych dróg piesi poruszali się po chodnikach (których w większości mniejszych miejscowości po prostu nie ma) liczba ofiar śmiertelnych na drogach zdecydowanie by spadła.

Warto również zauważyć, że powyższe dane dotyczą jedynie wypadków spowodowanych przez pieszych, a nie wypadków "z udziałem pieszych". Wiele potrąceń przypisywanych jest właśnie nadmiernej prędkości - ta nie stanowiłaby jednak problemu, gdyby pieszy nie musiał poruszać się drogą...

Kiepska kondycja infrastruktury drogowej jest również przyczyną innego rodzaju zdarzeń. Aż 25 proc. wszystkich wypadków (a więc jedynie o 5 proc mniej niż w przypadku "nadmiernej prędkości") jest wynikiem nieprzestrzegania przez kierowców pierwszeństwa przejazdu.

W zeszłym roku doszło z tego powodu do 7750 zderzeń, w których śmierć poniosły 443 osoby. Czy jednak winę za taki stan rzeczy ponoszą wyłącznie kierujący? Oczywiście, że nie.

Nasze drogi nie są przystosowane do obecnego natężenia ruchu, na wielu skrzyżowaniach panują bardzo specyficzne (czytaj - rozumiane wyłącznie przez miejscowych) warunki. Wbrew temu, co wynikać może z informacji Ministerstwa Infrastruktury, większość kierowców nie jest przecież samobójcami - nikt o zdrowych zmysłach nie wymusza pierwszeństwa przejazdu świadomie.

Rozwiązanie tego problemu wydaje się być proste - wystarczyłoby przebudować "nieintuicyjne" skrzyżowana na tzw. bezkolizyjne. To wymaga jednak zaangażowania dużych środków, winę łatwiej więc zrzucić na kierowców.

Czytaj dalej na drugiej stronie

Będą autostrady, nie będziemy ginąć

Utrwalany przez Ministerstwo Infrastruktury mit o zabójczej prędkości kontrastuje również z wnioskami płynącymi z analizy wypadków na poszczególnych typach dróg.

Najniebezpieczniejszymi drogami są te oznaczone jako "dwukierunkowe, jednojezdniowe", czyli takie, gdzie po jednej nitce asfaltu pojazdy poruszają się w obu kierunkach. W ubiegłym roku doszło na nich do 32 166 wypadków, co stanowi aż 82,8 proc. wszystkich zdarzeń tego typu.

Dla kontrastu, do najmniejszej liczby wypadków (zaledwie 0,7 proc.) dochodzi na autostradach, na których w zeszłym roku zginęło zaledwie 28 osób (0,7 proc. wszystkich ofiar śmiertelnych).

Oczywiście, ktoś może stwierdzić, że statystyka ta wynika wyłącznie z faktu, że dróg dwukierunkowych, jednojezdniowych jest w Polsce najwięcej, a autostrady stanowią jedynie ułamek naszej infrastruktury. Takie myślenie nie uwzględnia jednak bardzo ważnej kwestii, jaką jest natężenie ruchu na poszczególnych drogach.

Wystarczy sięgnąć do danych dotyczących np. płatnego odcinka autostrady A4 między Katowicami a Krakowem. W 2009 roku średnie dobowe natężenie ruchu na tym odcinku wynosiło niemal 29 tysięcy aut. W ciągu roku po drodze o długości 61 km przejechało więc 10,5 milionów samochodów, czyli połowa wszystkich zarejestrowanych w naszym kraju pojazdów!

Takie natężenie jest niemal trzykrotnie większe niż na większości najpopularniejszych w Polsce dróg dwukierunkowych jednojezdniowych.

W zeszłym roku średnie dobowe natężenie ruchu na tym odcinku wynosiło już 30 tys. pojazdów. Na podstawie tych danych łatwo obliczyć, że od 1 stycznia, gdy po autostradach legalnie pędzić można z prędkością 140 km/h, do dziś, po tym odcinku A4 przejechało już niemal pięć milionów pojazdów. Mało kto wie, że w tym czasie na 61-kilometrowym odcinku nie zdarzył ani jeden wypadek śmiertelny!

Przestaniemy umierać, gdy będzie nas na to stać...

Zagłębiając się w policyjne raporty dotyczące wypadków nie sposób nie zauważyć, że wmawianie kierowcom, iż "prędkość zabija", to po prostu element urzędniczej taktyki.

Angażując się w promujące bezpieczeństwo akcje Ministerstwo Infrastruktury odpiera niejako zarzuty o własnej nieudolności, zrzucając winę za sytuację na polskich drogach na kierowców. Zasada działania jest prosta: "mimo naszych usilnych starań, kierowcy wciąż giną, głównie przez własną głupotę"...

Nie twierdzimy rzecz jasna, że akcje typu "Nie zasuwaj" są zbędne, a ich autorom, w żadnym wypadku, nie śmiemy zarzucać złej woli. Z faktem, że w wypadkach spowodowanych nadmierną prędkością ginie w Polsce aż 42 proc. wszystkich ofiar śmiertelnych, trudno polemizować.

Wypada jednak pamiętać, że za taki stan rzeczy - wbrew pozorom - wcale nie odpowiada prędkość. Kluczem do rozwiązania zagadki, dlaczego w podobnej liczbie wypadków spowodowanych łamaniem ograniczeń prędkości w Polsce ginie zdecydowanie więcej osób niż w Niemczech czy Wielkiej Brytanii, jest - po prostu - wiek naszych pojazdów.

Pamiętajmy, że w Niemczech średni wiek pojazdu to 8 lat. Dwa lata temu, za zezłomowanie ośmiolatka tamtejszy rząd oferował nawet tzw. premie wrakowe. Dla porównania, średni wiek auta w Polsce to niemal 14 lat. Nikomu nie trzeba chyba tłumaczyć, że sześć lat różnicy to w świecie motoryzacji prawdziwa przepaść.

Ledwie 14 lat temu powołano np. do życia instytut Euro NCAP, który na poważnie zajął się badaniem bezpieczeństwa samochodów... Co więcej, gros pojazdów poruszających się po naszych drogach nie dość , że jest konstrukcyjnie stara (a więc pozbawiona nowoczesnych systemów bezpieczeństwa), to ma również za sobą powypadkową przeszłość. Ich naprawy rzadko przeprowadzane były zgodnie z technologią zalecaną przez producentów, więc trudno tu mówić o jakimkolwiek bezpieczeństwie.

Podobny problem dotyczy również aut bezwypadkowych, które kupione zostały w naszych salonach. Przez wiele lat - z uwagi na nasze niskie zarobki - priorytetem przy wyborze samochodu była (i najczęściej jest nadal) cena. Producenci, by zwabić klientów do salonów, obcinali więc listy wyposażenia. Z tego względu, nawet bezwypadkowe lanosy, nubiry czy chociażby laguny I generacji, poziomem bezpieczeństwa nie mogą równać się z autami oferowanymi kilka lat temu w Niemczech czy Francji.

W czasach, gdy Polak dopłacać musiał za poduszkę powietrzną czy system ABS, w państwach tzw. starej Unii absolutnym standardem były już cztery airbagi i system kontroli trakcji...

Wmawianie kierowcom, że prędkość zbija przypomina więc strofowanie przez matkę syna, który skręcił nogę kopiąc na podwórku piłkę. Rodzicielka nie potrafi (lub nie chce...) zrozumieć, że grał on w połatanych, odziedziczonych po starszym bracie korkach na zaoranym boisku. Teoretycznie wystarczyłoby przecież, gdyby nie biegał!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy