Bezpiecznie czyli wolno, mniejsza o resztę

Wiadomo, że główną przyczyną wypadków jest nadmierna prędkość i jej niedostosowanie do panujących warunków.

Wiadomo też, ale nie wiadomo dlaczego tak jest, że w innych krajach europejskich te wskaźniki wyglądają inaczej. Ot, np. u nas 40% wypadków powodują kierowcy jadący za szybko, a w Czechach tylko 15%. Może wynika to z prostego faktu, że nasi sąsiedzi w swoich statystykach uwzględniają również nieprzestrzeganie innych przepisów, które w Polsce są zarówno przez kierowców, jak i przez policjantów ruchu drogowego traktowane z przymrużeniem oka, żeby nie powiedzieć permanentnie ignorowane. Tym samym zakłada się, że skoro wypadek miał miejsce, a samochód, który w nim uczestniczył, poruszał się, musiał poruszać się zbyt szybko.

Reklama

Wyjedźmy na drogę i spróbujmy poruszać się bezpiecznie, według naszych krajowych wytycznych, a więc przede wszystkim powoli. Mniejsza o inne drobiazgi.

Wyjazd spod domu, mijam kilka ograniczeń do 20 i 30 km/h, które są zdecydowanie tańsze niż wylanie asfaltu na przedwojenny bruk, na którym radio samo wysuwa się z kieszeni. Ograniczenie prędkości jest zasadne, bo jeśli przy 30 km/h urwie się wahacz na pewno będzie bezpieczniej, niż gdyby się urwał przy np. 60 km/h. Nie ma sensu rozstrzyganie abstrakcyjnej kwestii: co zrobić, żeby się nie urwał.

Jadę dalej i już po dwóch kilometrach dojeżdżam do skrzyżowania, na którym nawierzchnia jest mniej więcej asfaltowa. Prędkość podniesiona do 40 km/h. Zakręt w lewo trzeba pokonać po trosze pasem swoim, a po trosze pasem przeciwnym, dzięki czemu nie ma potrzeby kręcenia kierownicą aż tak bardzo. Kierunkowskazu nie włączam, bo po co. Nikt nie włącza, przecież przy tak bezpiecznej prędkości to i tak bez znaczenia. Tutaj często nadgorliwcy mrugają długimi, żebym włączył światła. Zauważyłem, że najczęściej mrugają podczas deszczu, tak jak dziś. Gdyby znali przepisy, to wiedzieliby, że we wrześniu nie trzeba jeździć na światłach w dzień.

Jadę dostojnie 40 km/h, a więc mam jeszcze spory margines bezpieczeństwa. Na tej trasie niestety jeździ mnóstwo rowerzystów. Trzeba ich wyprzedzić jakoś tak, aby nie było potrzeby wjeżdżania na przeciwny pas. Ile taki rowerzysta potrzebuje miejsca? Przecież nie jeden metr, jeśli wyprzedzimy go dostatecznie powoli.

Wjeżdżam na dwupasmową jezdnię i zajmuję bezpieczniejszy lewy pas. Jest dalej od chodnika. Zmniejszam margines bezpieczeństwa i sunę już 45 km/h. Ktoś na prawym pasie zatrzymuje się nagle przed przejściem dla pieszych. Pewnie skończyła się mu benzyna. Mijam go, na szczęście z prędkością bezpieczną, a więc jeszcze zauważam pieszego, który na środku przejścia macha rękami. Chyba nie przejechałem mu po palcach, mam nadzieję.

Na kolejnym skrzyżowaniu ustawiono bardzo niewygodną sygnalizację świetlną, która w jednym cyklu przepuszcza góra dziesięć pojazdów. Widząc pomarańczowe światło, przyspieszam do 50 km/h i na dość wczesnym czerwonym wjeżdżam na skrzyżowanie. Dobrze znam to skrzyżowanie i wiem, że na tak wczesnym czerwonym nic się stać nie może. Niestety, na zjeździe znowu korek. Trzeba poczekać aż kolumna się poruszy. Tramwaj czegoś dzwoni, a ci co mają zielone, czegoś trąbią i, to dziwne, ale nie mogą wjechać na skrzyżowanie. Chyba nie przeze mnie, mam nadzieję. Kolumna rusza się i już po 3 minutach zjeżdżam z torowiska i ze skrzyżowania. I o co był ten cały hałas?

Zaskakująco lewy pas kończy się i trzeba jakoś wepchnąć się na prawy. Istnieje ryzyko, że jeśli zasygnalizuję ten zamiar, mogą mnie nie wpuścić. Zatem sprytnie bez kierunkowskazu wbijam się między dwa samochody na prawym pasie. Pisk opon, klaksony, hałas w tym mieście jest nie do zniesienia.

Następne skrzyżowanie ma tę zaletę, że na pasie do jazdy na wprost tworzy się korek, podczas gdy na lewoskręcie prawie nikt nie stoi. I ja to wiem! Mijam więc kolumnę samochodów lewym pasem i z gracją wjeżdżam za sygnalizator ustawiając się na przejściu dla pieszych. To jedna z niewielu sytuacji, kiedy lusterka naprawdę się przydają - bacznie obserwuję, kiedy samochód za mną ruszy.

Ruszam powoli, aby nie przekroczyć granicy prędkości bezpiecznej z niebezpieczną. Ponieważ za dwieście metrów skręcę w prawo, nie ma potrzeby rozpędzać się. Korzystając z tej okazji, że poruszam się akurat z prędkością nadzwyczajnie bezpieczną, bo jest tu ograniczenie do 20 km/h z takim niebieskim prostokątem, że niby jakieś domki, dzieci, cokolwiek to znaczy, wyślę SMS-a, że nieznacznie się spóźnię. Mało brakowało, a przeoczyłbym zjazd w prawo! Gwałtownie hamuję, potem włączam kierunkowskaz i elegancko dojeżdżając najpierw maksymalnie do osi jezdni, łagodnym łukiem skręcam w prawo. Zwariować można od tych klaksonów.

Jeszcze tylko trzysta metrów i jest parking. Zawsze staję bezpiecznie na dwóch miejscach. W ten sposób jeszcze nigdy nie miałem stłuczki parkingowej. Po prostu większa odległość - większe bezpieczeństwo. Nawet na parkingu, a może nawet zwłaszcza tu.

Już od kilku lat jeżdżę tak bezpiecznie. Nigdy nie dostałem mandatu za przekroczenie prędkości, a tych kilka sprytnych manewrów dla usprawnienia ruchu... to nawet chyba nie są wykroczenia. A może są, ale zupełnie niegroźnie. Gdyby były groźne, tak jak np. przekroczenie prędkości, to za to też by pewnie karali mandatami, a przecież nie karzą. (vic)

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: prędkość | skrzyżowanie | nadmierna prędkość
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy