Ani samochód, ani zielona strzałka

W Warszawie są one demontowane, w innych miastach częściowo demontowane, w jeszcze innych... dokładane.

Co ciekawe, punktem wyjścia wszystkich tych działań jest przekonanie władz odpowiedzialnych za oznakowanie dróg i inżynierię ruchu, jakoby Unia Europejska domagała się likwidacji "zielonych strzałek" jako zjawiska w ogóle. Co jest oczywistym kretyństwem, bo każdy, kto kiedykolwiek był w krajach "Starej Unii", rzekomo już wolnych od "zielonych strzałek", nawet nie rozglądając się specjalnie, dostrzeże tych strzałek setki. Są one obecne z bardzo prostego powodu: upłynniają ruch i przeciwdziałają korkowaniu się ulic. To się nazywa "kanalizowanie ruchu".

Reklama

Owszem, Unia Europejska zasugerowała nieśmiało, że być może dobrze by było zlikwidować STAŁE "zielone strzałki", a więc te zezwalające ZAWSZE na skręt przy czerwonym świetle dla jazdy na wprost. Nie było tam natomiast mowy o strzałkach świetlnych, zapalających się w określonych sytuacjach. Ktoś po prostu nie doczytał do końca zalecenia unijnego, i zaczął drastyczne działania. Pytanie, dlaczego tak chętnie podjęto owe działania.

Mam graniczące z pewnością przekonanie, że w Polsce ludzie odpowiedzialni za organizację ruchu drogowego są patologicznymi zawistnikami i nienawidzą motoryzacji. Przy czym przez motoryzację rozumiem tu wszelkie jej przejawy, w tym komunikację miejską. Bo inżynierowie ruchu szykanują tramwaje i autobusy równie uparcie i natarczywie, jak samochody osobowe i ciężarowe. Nie synchronizujmy świateł, nie twórzmy "zielonych linii", zlikwidujmy "zielone strzałki", postawmy jeszcze kilka, jeszcze bardziej idiotycznych ograniczeń prędkości, ufundujmy jeszcze milion fotoradarów, zróbmy jeszcze większe wałki spowalniające, wprowadźmy przepis nakazujący WSZYSTKIM policjantom tylko i wyłącznie czajenie się w krzakach i łapanie tych, którym się udało znaleźć lukę w korku i włączyć trzeci bieg - jak się wszystko zakorkuje totalnie, to będzie... BEZPIECZNIEJ!

Ciąg dalszy na następnej stronie

Taki właśnie mają pogląd na bezpieczeństwo ruchu drogowego - nie będzie wypadków, jak samochody nie będą jeździć. Co smucące, owi aspołeczni nieudacznicy zdołali - powtarzając jak mantrę swe pokręcone poglądy na bezpieczeństwo - namieszać w głowach wielu ludziom, nawet bardzo dobrej woli, którzy społecznie lub zawodowo zajmują się współpracą z organami państwa czy samorządu, odpowiedzialnymi za szeroko pojętą organizację ruchu drogowego.

Efektem tego jest na przykład wyrażony w jednym z dzienników pogląd Ewy Łabno-Fałęckiej, dyrektor PR Mercedes-Benz Polska i prezes Partnerstwa dla Bezpieczeństwa Drogowego.

Otóż pani Ewa oświadczyła, że jest przeciw "zielonej strzałce", bo kierowcy wykorzystują ten znak i skręcają bez zwracania uwagi na pieszych, powodując wypadki i ofiary.

Z całym szacunkiem - jako wróg dostępu do broni palnej przytoczę jednak amerykański argument: "to nie broń zabija ludzi, to ludzie strzelają do innych ludzi". Równie dobrze można by zabronić produkcji i posiadania np. noży kuchennych, bo jednak raz na jakiś czas ktoś komuś taki nóż w coś wbije... To nie samochody i nie "zielone strzałki" powodują ofiary.

Tak samo, jak nie ukochana przez "drogówkę" nadmierna prędkość powoduje wypadki. Wypadki powodują ludzie. Ci sami, którzy nawet jak nie ma "zielonej strzałki", dają sobie radę inaczej, np. przejeżdżając przez skrzyżowania na czerwonym świetle - rzecz ostatnio w Polsce nagminna. Ci sami, którzy zajeżdżają drogę, spychają innych do rowów czy wymuszają pierwszeństwo. I sytuacja się nie zmieni od zdejmowania czy odłączania "zielonych strzałek", od stawiania kolejnych fotoradarów, od ustawiania kolejnych policyjnych kontroli w ramach kolejnej "akcji specjalnej".

Sytuacja się poprawi wówczas, gdy nieodpowiedzialni ludzie będą wycofywani z ruchu drogowego, gdy policja będzie ścigać za poważne, groźne wykroczenia, nie idąc po linii najmniejszego oporu (obserwacja odczytów radaru czy alkomatu to łatwiejsza czynność niż pilnowanie płynności ruchu), organizacja ruchu drogowego stanie się logiczna, a sygnalizacja świetlna zsynchronizowana.

Przyznam się w tym miejscu do czegoś: bardzo często jeżdżę szybciej, niżby wynikało z przepisów czy znaków drogowych. Ale - dziwne! - gdy wjeżdżam do uporządkowanych Niemiec, a nawet bałaganiarskich Włoch czy rozanarchizowanej Francji, o paranoidalnych Skandynawach już nie wspomnę, nie przekraczam prędkości. Nie, nie dlatego, że mandaty są drogie. Nie, tam po prostu nie odczuwam takiej potrzeby. Bo są tam autostrady i obwodnice, na których jedzie się płynnie i per saldo szybko, bo niezależnie od poziomu ograniczeń prędkości zawsze stoją one tylko tam, gdzie naprawdę stać powinny, a ruch w miastach jest prawidłowo skanalizowany. I w tym kontekście bardzo bym chciał nigdy nie przekraczać prędkości w Polsce!

Maciej Pertyński, redaktor miesięcznika "Auto Moto"

PS. Inna sprawa, że jak popatrzeć na problemy, jakie napotyka wytyczenie ścieżek rowerowych czy zorganizowanie sensownego przejścia dla pieszych, można dojść do wniosku, że w osobach inżynierów ruchu mamy do czynienia z socjopatami, którzy w ogóle nienawidzą innych ludzi...

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wypadek | samochody
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy