30 km/h w obszarze zabudowanym. To będzie koszmar!

Historia ludzkości pełna jest absurdów. Niemal każdy przełomowy wynalazek skutkował początkowo wprowadzeniem przez władze przepisów wypaczających sens jego stosowania.

Trzeba pamiętać, że do 1896 roku (10 lat po zbudowaniu przez Karla Benza pierwszego automobilu) w Wielkiej Brytanii obowiązywał przepis, wg którego przed każdym autem iść musiał człowiek i - wymachując czerwoną flagą - ostrzegać przechodniów o grożącym niebezpieczeństwie.

Chociaż od zniesienia tego idiotycznego prawa minęło grubo ponad sto lat, wokół współczesnych automobili wciąż unoszą się kłęby absurdu. Samochód, któremu ludzkość zawdzięcza trudny do przeceniania cywilizacyjny postęp wzięli sobie na cel ekolodzy. Jeśli dopną swego i zbiorą odpowiednią liczbę podpisów, życie milionów kierowców w Unii Europejskiej zamieni się w koszmar.

Reklama

Komisja Europejska zaakcentowała właśnie inicjatywę obywatelską o nazwie "30 km/h - ulice przyjazne życiu". Oznacza to, że jej pomysłodawcy - ekolodzy - mogą już rozpocząć zbieranie podpisów pod pomysłem wprowadzenia we wszystkich krajach Unii Europejskiej ograniczenia prędkości do 30 km/h w obszarze zabudowanym.

Zielone światło dla tego typu pomysłu traktować należy jako przełom. Do tej pory Komisja Europejska twierdziła, że jako instytucja nie ma podstaw prawnych do narzucania członkom UE jednakowych przepisów drogowych. Akceptacja inicjatywy ekologów (poparta dwumiesięcznym sprawdzaniem jej zgodności z obowiązującymi w UE aktami prawnymi) oznacza w tej kwestii historyczną zmianę.

Komisja Europejska będzie musiała na poważnie zająć się sprawą wprowadzenia nowego ograniczenia, jeśli jego pomysłodawcom w rok, w siedmiu krajach wspólnoty, uda się zebrać milion podpisów (również w formie elektronicznej). Szanse na to są - niestety - spore. Ekologom wtóruje m.in. FEVR, czyli Europejska Federacja Ofiar Ruchu Drogowego, a także niemal 40 innych organizacji walczących m.in. o większe prawa dla rowerzystów. Zainteresowania pomysłem nie kryją różne organizacje "promujące drogowe bezpieczeństwo" m.in. z Hiszpanii, Niemiec, Wielkiej Brytanii czy Włoch.

Pomysł jest o tyle niebezpieczny, że może się spotkać z dużym poparciem wśród polityków. Oczywiście trudno przypuszczać, bo po wprowadzeniu w terenie zabudowanym ograniczenia do 30 km/h kierowcy jeździli wolniej - zmniejszenie limitów prędkości nie pozostanie jednak bez wpływu na lokalne budżety.

W tym miejscu wypada przypomnieć, że - jak podała niedawno "Gazeta Wyborcza" - tylko w przyszłym roku przychody do budżetu państwa z tytułu mandatów wystawionych na podstawie zdjęć z fotoradarów wynieść mają aż 1,5 mld zł. Dla porównania w tym roku, budżet zarobił na kierowcach "jedynie" 15,7 mln, czyli - bagatela - sto razy mniej niż wynosi przyszłoroczny plan.

Może się więc okazać, że dla pogrążonych w kryzysie krajów "odgórne" ograniczenie prędkości przez Komisję Europejską będzie idealną "przykrywką" dla ściągnięcia od kierowców gigantycznych kwot.

O tym, czy pomysł kilku ekologicznych ortodoksów odbije się na milionach kierowców przekonamy się za nieco ponad rok. Jak na razie inicjatywa społeczna "30 km/h - ulice przyjazne życiu" wywołuje jedynie nieplanowane reakcje fizjologiczne. Kierowcy toczą pianę z ust, a ministrowie finansów poszczególnych rządów płoną z podniecenia...

A sam pomysł z gruntu jest głupi. O ile można dyskutować o kwestiach bezpieczeństwa, o tyle każdy rozgarnięty człowiek wie, że samochody projektowane są do poruszania się z większymi prędkościami, a jadąc 30 km/h na drugi biegu zużywają dużo paliwa i emitują dużo dwutlenku węgla.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama