Obejrzeliśmy trzy auta z Niemiec. Wnioski przytłaczają!

Szybki tour po województwie; budżet - 12-17 tys. zł; cel - benzynowa Toyota Avensis T25. Wnioski? Przytłaczające.

Od kiedy wpadłem w wir rodzinnego życia, o cyklicznych wycieczkach po komisach trzeba było zapomnieć. Zmiana stanu cywilnego i narodziny dziecka sprawiły, że doba niespodziewanie się skurczyła. Z trudem znajduje dziś czas, by w zaciszu garażu pogrzebać przy własnych gratach. Ucieszyłem się więc na telefon od kolegi i propozycję "rzucenia okiem" na kilka sprowadzonych samochodów. Na dłuższy czas "wypadłem z obiegu" (nie kupowałem żadnego auta używanego), z chęcią przystałem więc na pomysł sprawdzenia, jak obecnie wygląda przesycony rynek (w ubiegłym roku ponad mln rejestracji!) używanych aut z zachodu.

Reklama

Założenia? Szukamy samochodu dla statecznego pana po sześćdziesiątce, którego utrzymanie nie obciążałoby poważnie domowego budżetu. Wystarczy, że w coraz większym stopniu pochłaniają go już medykamenty i wizyty u specjalistów. Ot, kolejny dowód na to, że uczciwością i pracą ludzie się starzeją.

Pacjent nr jeden: Avensis kombi sprowadzony z Niemiec. Już na pierwszy rzut oka okolica zdradza, czego się spodziewać - duży, profesjonalnie wyposażony warsztat, na którego placu stoi z tuzin rozbitych pojazdów. Mimo wszystko - oglądamy.

Pierwszy "znak/sygnał" - na słupku A (przy narożniku szyby) zauważam odbity lakier poniżej krawędzi błotnika. Wygląda to tak, jakby w momencie uderzenia błotnik odcisnął się na słupku. Ok, trudno - nie można przecież wymagać, by za takie pieniądze kupić nastoletnie auto bez żadnych przygód. Lecimy dalej.

Uważnie przyglądamy się elementom poszycia. Wszystko, za wyjątkiem tylnego prawego błotnika (wyraźne odcięcie na słupku) wydaje się być w jak najlepszym porządku. Pierwsze wrażenie po otwarciu drzwi - świetne. Zadbane wnętrze, bogata wersja wyposażeniowa. Przebieg (poniżej 200 tys. km) wydaje się nie budzić zastrzeżeń. Ale...

Gdy kolega z ojcem przymierzają się do auta, przyglądam się bliżej słupkom. Na lewym (środkowym) zastanawia brak standardowej dla Toyoty nalepki z numerem VIN. Potem jest już z górki. Na wewnętrznej stronie słupka A znajdujemy wyraźną "zapyłkę" po cieniowaniu. Zdejmuję uszczelkę drzwi ze słupka B i... naszym oczom ukazuje się niedomalowane (goły podkład) miejsce odpowiadające szczękom typowej klamry blacharskiej oraz - niezbyt ładny - "spaw a’la zgrzew".

Badanie auta miernikiem grubości lakieru to już tylko formalność. W dolnej partii środkowego słupka na urządzeniu kończy się skala. Ciekawostka - wszystkie elementy poszycia karoserii oprócz tylnego prawego błotnika wykazują wartości fabryczne. Dotyczy to również poszycia słupków (!) i wnęk mimo, że znajduje w nich wiele wtrąceń... Handlarzowi dziękujemy za poświęcony czas i jedziemy do kolejnego pacjenta.

Tym razem oglądamy auto z bogatą polską historią - samochód jeździ po kraju od przeszło 10 lat. To widać. Lakier jest w koszmarnym stanie i wymaga natychmiastowej "korekty", na pierwszy rzut oka widać szpachlowany tylny błotnik i zderzak - naprawa w standardzie późnych lat dwutysięcznych. Ogólnie auto robi złe wrażenie - ma zniszczone stalowe felgi, zmatowiałe reflektory, dużo wgniotek i rys. Do tego "zmęczone" wnętrze.

Nie brak mu jednak atutów - fabryczny lakier na większości elementów, nienaprawiane słupki, duży (ponad 250 tys. km), ale łatwy do zweryfikowania przebieg (dokumentacja serwisowa oraz wpisy do CEPIK-u z badań technicznych z Polski). Ostatecznie wygrywa jednak rachunek ekonomiczny. Doprowadzenie samochodu do cieszącego oko stanu wymaga wyłożenia 2-3 tys. zł. Propozycja do rozważenia, chociaż na pewno nie jest to "perełka". Ot - "widziały gały, co brały".

W pobliżu został jeszcze jeden egzemplarz w odpowiednim budżecie. Jedziemy więc go zobaczyć "dla spokojności". Na miejscu zastaje nas standardowy widok - piękny dom z dużym ogrodem i podjazd zapchany autami na niemieckich blachach. Przed domem laweta.

Oglądamy. I znów - auto na handel. Na pierwszy rzut oka podejrzenia budzi wyłącznie prawy tył. Miernik lakieru pokazuje wprawdzie wartości w granicach normy, ale wklejona nieumiejętnie szyba zdradza ingerencję blacharza. Otwieramy tylne drzwi i... No właśnie. Ewidentnie opadają, mimo że na zawiasach nie ma luzu. Na wnękach nie ma też żadnego odcięcia, pomiary - mimo kilku wtrąceń w lakierze bezbarwnym - wskazują na "fabrykę". Podobnie jak w pierwszym aucie skupiamy się na środkowym słupku. W jego dolnej partii wskazywana przez miernik grubość lakieru - 80 mikronów - zamienia się w ponad 400... Dla przyzwoitości sprawdzamy jeszcze auto dookoła. Za wyjątkiem tylnego nadkola pokazuje fabrykę...

Wnioski? Niestety, smutne. Na trzy obejrzane pojazdy dwa mają za sobą poważne naprawy blacharskie elementów nośnych karoserii. W obu przypadkach "robota" naprawdę robi wrażenie - na poszyciu trudno znaleźć jakiekolwiek ślady pracy lakiernika, zgodnie z panującą modą wszystko polakierowane jest "na setkę", czyli tak, by oszukać miernik. Za wyjątkiem słupków (wewnątrz) nie udaje nam się znaleźć miejsca łączenia elementów - nie ma wątpliwości, że auta przeszły przez ręce fachowców, a ci - naprawdę - przyłożyli się do pracy. Z punktu widzenia gościa, który nie raz trzymał w ręce fajkę migomatu czy pistolet lakierniczy - ogromne chapeaux bas!

Tyle tylko, że jako dziennikarzowi wypada mi raczej identyfikować się z ludźmi po drugiej stronie frontu - tymi, którzy chcą po prostu kupić dobry samochód, bez obawy, że w razie wypadku podkłada się jak domek z kart. Nie zrozumcie mnie źle - wszystko wskazywało na to, że auta naprawione zostały zgodnie ze sztuką - tego typu naprawy w "garażowych" warunkach (bez ramy, dobrych spawarek/zgrzewarek czy "systemów pomiarowych") są praktycznie niemożliwe.

Sęk w tym, że robi się to dziś w sposób, który praktycznie uniemożliwia wykrycie naprawy osobom spoza "branży". Dostępność tanich części zamiennych sprawia, że nikt nie bawi się już w "bańkowanie i kitowanie", zamiast tego elementy poszycia wymieniane są na nieuszkodzone i lakierowane "na setkę". Starymi metodami posiłkują się już tylko "garażowcy", do których - jak wskazuje przykład drugiego z oglądanych aut - trafiają głównie "niekochane" auta o bogatej polskiej historii. Prywatnym właścicielom zależy bardziej na kosztach niż efekcie końcowym. Z czasem, gdy auto już wam się opatrzy, najważniejsze jest, by jeździło tanio, bezawaryjnie i nie miało problemów z zaliczeniem przeglądu. Technologia naprawy wgniecionego nadkola czy połamanego zderzaka niewiele was przecież interesuje...

I tutaj właśnie pojawiają się schody, bo ocena rzeczywistego stanu auta jest obecnie zdecydowanie trudniejsza, niż się to wydaje. W przypadku dwóch (pierwszego i trzeciego) z oglądanych aut, większość osób dysponujących miernikiem lakieru uznałaby, że samochody maja za sobą niewielkie przygody parkingowe. Drugi z oglądanych pojazdów, z poszyciem naprawionym za pomocą szpachli, przeciętny nabywca uznałby pewnie za niegodnego uwagi "ulepa". Tymczasem - z perspektywy nabywcy - w razie wypadku zdecydowanie wolałbym siedzieć w tym właśnie wyszpachlowanym "gruzie", aniżeli lakierowanym "na fabrykę" aucie po przeszczepie słupków.

Podsumowując - rynek dostosował się do wymogów klienta. Wszyscy chcą jeździć zadbanymi i bezwypadkowymi samochodami, więc lakiernicy i blacharze masowo produkują je na potrzeby handlarzy. Nie mamy o to pretensji - na tym polega w końcu ich praca. Pamiętajcie jednak, że przy oględzinach auta, nie wystarczy miernik czy wprawne oko - trzeba jeszcze wiedzieć jak ich użyć. W obu przypadkach na właściwy trop naprowadziły nas detale (odprysk lakieru na słupku, brak naklejki, niestarannie zamontowana uszczelka, niechlujnie wklejona szyba), które zaważą jedynie osoby znające technologie napraw powypadkowych i związane z nimi prace. Zdecydowana większość nabywców nie zwróci na nie najmniejszej uwagi. Standardem stało się dziś nawet malowanie łebków śrub przednich błotników, by nie zdradzały, ingerencji blacharza.

Reasumując - od kiedy chiński migomat kupić można za 1500 zł, "stara szkoła" blacharstwa (spawanie z felcem, cynowanie itd.) stała się domeną "garażowców" hobbystycznie odbudowujących starsze pojazdy. Zawodowcy, którzy muszą dostosowywać się do wymogów klienta - inwestują w profesjonalne narzędzia - zgrzewarki punktowe, lutospawarki czy rozbudowane "kombajny" spawalnicze automatycznie dopasowujące natężenie prądu do łączonych elementów (nie "ściągają" blachy). Dysponując odpowiednią wprawą, po obróbce, uzyskać można idealnie gładką powierzchnię, która nie wymaga szpachlowania. Zwróćcie uwagę, że oglądane przez nas auta kosztowały 12-17 tys. zł! Strach pomyśleć, jak perfekcyjnie tuszowano by ślady napraw na aucie za 70 czy 150 tys. zł!

Wniosek - to że na waszym aucie miernik grubości powłoki lakierowej pokazuje "fabrykę" nie znaczy wcale, że samochód nie ma za sobą konkretnego "dzwona". Gdy zdejmijcie uszczelki czy plastikowe nakładki progów, może się okazać, że wyniki pomiarów mogą być zgoła inne. Ale lepiej tego nie róbcie. Będziecie spać spokojniej!

PS. Ostatecznie kolega nie zdecydował się na żadne z oglądanych aut. Wraz z ojcem wciąż szukają. Już się boję kolejnego podejścia...

Paweł Rygas

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy