Nowoczesne światła LED? To podpucha!

Rozwój jest czymś nieuniknionym i pożądanym, ale czasami można odnieść wrażenie, że chociaż posuwamy się naprzód, to w złym kierunku. Do takich wniosków można dojść obserwując ostatnie lata rozwoju oświetlenia samochodowego.

Przez wiele lat najlepszym rodzajem reflektora stosowanego w samochodach osobowych, był taki, wykorzystujący palnik ksenonowy. Już w latach 90., kiedy takie rozwiązanie pojawiło się w modelach produkcyjnych, jego przewaga nad zwykłymi halogenami była niepodważalna. Strumień światła generowany przez żarówkę H7 ma wartość około 1500 lumentów, podczas gdy ksenon oferuje nawet 3200 lumenów!

Ponadto snop światła jest bardziej równomierny, ma większy zasięg i lepiej oświetla pobocza. Nie bez znaczenia jest także temperatura, wynosząca nawet 5000 Kelwinów, podczas gdy dotychczas oferowane rozwiązanie generowało najwyżej 3500 Kelwinów. Oznacza to barwę światła bardziej zbliżoną do dziennej, a więc mniej męczącą oczy i ułatwiającą kierowcy obserwowanie otoczenia.

Reklama

Kolejnym krokiem w rozwoju oświetlenia było wprowadzenie biksenonowych (światła mijania i drogowe) reflektorów skrętnych (a więc podążających za ruchem kierownicy). Producenci zaczęli także stosować system automatycznego przełączania się między światłami mijania i drogowymi, a w modelach Opla można znaleźć ksenony dostosowujące się do prędkości i warunków atmosferycznych.

Jedyną wadą ksenonów była i nadal jest cena. Samą żarówkę można teraz kupić za około 200 zł, a do tego wytrzymują one bez problemu przebiegi rzędu 100 tys. km, ale zamawiając je do nowego samochodu musimy do nich sporo dopłacić - zwykle około 3000-4000 zł. Wynika to nie tylko z ceny samych reflektorów, ale także wymaganego dodatkowego wyposażenia. Jeśli bowiem strumień światła ma powyżej 2000 lumenów, niezbędne jest również zastosowanie spryskiwaczy reflektorów oraz układu samopoziomowania świateł.

Lata jednak mijają i nieuniknione było pojawienie się następcy ksenonów. Stały się nim światła LED, które zadebiutowały w 2008 roku w Audi R8 V10. Ich przewaga nad starszym rozwiązaniem polegała wtedy głównie na nieco wyższej barwie światła. Różnice nie rzucały się jednak zbytnio w oczy o czym przekonaliśmy się testując supersamochód Audi (test ten znajdziecie TUTAJ).

Po raz pierwszy niekwestionowaną przewagę reflektorów diodowych mogliśmy zobaczyć dopiero 5 lat później, wraz z pojawieniem się świateł Matrix LED w Audi A8. Ich działaniem zarządzał komputer, analizujący sytuację na drodze i indywidualnie włączający poszczególne segmenty diod (5 segmentów po 5 diod każdy). Pozwoliło to na oświetlanie konkretnych fragmentów drogi, dzięki czemu możliwe było korzystanie ze świateł drogowych, bez oślepiania innych kierowców (snop światła nie był kierowany bezpośrednio na nich, ale wokół nich).

Inną zaletą świateł diodowych jest możliwość nadania im bardzo ciekawego wyglądu i poprawy tym samym prezencji całego auta. Projektanci nie muszą już ograniczać się do schematu - duży klosz, w którym umieszczamy soczewkę, ale mogą tworzyć niepowtarzalne kształty lub nadawać autu "owadzi" i futurystyczny wygląd, wypełniając standardowo wyglądający reflektor pojedynczymi diodami.

Szybciej, niż się tego można było spodziewać, LEDy trafiły do samochodów popularnych. Obecnie możemy zamówić je nawet do kompaktów, a część producentów w ogóle zrezygnowała z oferowania ksenonów - dają jedynie wybór między standardowymi reflektorami halogenowymi, albo diodowymi.

Jednym z czynników, który wpłynął na tą popularność, była z pewnością moda na LEDy, która zapanowała kilka lat temu. Światła te uważane są za bardziej wydajne, ekologiczne i po prostu ładniejsze. Niestety, nie zawsze jest to prawda.

Aby diody przejęły rolę świateł głównych w samochodzie, potrzebna jest naprawdę droga technologia. Adaptacyjne światła LED, zapewniające rewelacyjną widoczność, kosztują nawet ponad 10 tys. zł! To zdecydowanie za dużo, aby ktoś je zamówił do zwykłego kompaktu.

Dlatego też producenci oferują diodowe światła w cenie dotychczas oferowanych ksenonów, ewentualnie nieco wyższej. Jak to możliwe? To efekt zastosowania znacznie słabszych LEDów - takich, których snop światła ma poniżej 2000 lumenów. Przypominamy, że to niewiele więcej od żarówki H7, która może mieć nawet 1700 lumenów! W ten sposób unika się konieczności montowania spryskiwaczy oraz systemu samopoziomowania reflektorów, co dodatkowo obniża koszty. Rezygnuje się też w nich z funkcji doświetlania zakrętów, która w przypadku ksenonów od lat jest powszechna.

Co to oznacza dla użytkownika samochodu wyposażonego w takie "nowoczesne" oświetlenie? Auto świeci co prawda lepiej, niż gdyby miało zwykłe halogeny, ale różnica ta nie jest zbyt duża. Zauważy ją natomiast, kiedy coś się z takim reflektorem stanie.

Teoretycznie LEDy mają jeszcze większą trwałość, niż ksenony, więc ryzyko, że się przepalą, jest niewielkie. Jeśli jednak któraś z diod zawiedzie (w skutek zużycia, wady, usterki), nie możemy jej tak po prostu wymienić. Stanowi ona integralną część reflektora, więc musimy kupić całość. Ceny zaś są różne, ale w przypadku popularnych kompaktów to ponad 3000 zł!

W ten sposób rozwiązaliśmy zagadkę dlaczego producenci tak chętnie "przesiadają się" na LEDy. Żarówki ksenonowe są trwałe i tanie, więc nie stanowią źródła zbyt dużego zarobku. Natomiast reflektor wyposażony w diody to już zupełnie inna bajka.

Czy zatem kupując nowe auto lepiej zdecydować się na ksenony? Zdecydowanie tak, ale i tutaj trzeba uważać. Wielu producentów aut zrezygnowało bowiem z dotychczas stosowanych palników o mocy 35 W, na takie mające 25 W. Co to oznacza? Słabszy snop światła, mający... no właśnie - poniżej 2000 lumenów! Takie reflektory są tańsze, nie wymagają spryskiwaczy, samopoziomowania, a sprzedawane są w cenie "prawdziwych", adaptacyjnych ksenonów. Co więcej, cena nowego rodzaju palnika to horrendalne 800 zł! Została ona ustalona na tak absurdalnym poziomie, ponieważ obecnie nie ma alternatywy dla ksenonów oferowanych w ASO.

Nowoczesne, adaptacyjne LEDy stanowią ogromny przeskok w technologii oświetlenia samochodowego, w porównaniu do ksenonów. Już pojawiają się też pierwsze modele aut korzystające z laserowych świateł drogowych, zapewniających zasięg do 600 m! Postęp na tym polu robi więc wrażenie, szkoda tylko, że producenci postanowili wykorzystać modę na diody i dobrą o nich opinię, aby sprzedawać nam rozwiązanie gorsze i droższe od dotychczasowego. Pierwszym popularnym modelem, który zaoferuje "prawdziwe", adaptacyjne LEDy, będzie nowy Opel Astra. Oby rozpoczął on trend, za którym podążą inni producenci.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy