Nowe przeglądy: rządowy projekt bublem?

Nie milką echa wokół projektu zmian w przepisach dotyczących obowiązkowych badań technicznych pojazdów. Propozycje, które miałyby zacząć obowiązywać z dniem 1 stycznia 2021 roku, wywołały sporo krytycznych głosów nie tylko wśród kierowców i diagnostów ale też urzędników!

Zarzuty diagnostów łatwo zrozumieć. Projekt przewiduje bowiem szereg dodatkowych czynności i zwiększa nadzór, nie zmieniając przy tym stawek za same badanie. Urzędnikom, a ściślej Związkowi Powiatów Polskich, nie podoba się za to pomysł przesunięcia ciężaru nadzoru nad SKP z urzędników (starosty) na Transportowy Dozór Techniczny. W ich opinii rola starosty zdegradowana zostanie do urzędowego potwierdzenia decyzji dyrektora TDT.

W oficjalnym stanowisku Związku Powiatów Polskich czytamy np., że "zważywszy na sytuację epidemii, w jakiej znalazł się nasz kraj, apelujemy, by ograniczyć projekt ustawy wyłącznie do elementów wymaganych przez dyrektywę 2014/45/UE. Oprócz takich elementów projekt ustawy zawiera jednak wiele dodatkowych rozwiązań, nie wymaganych przez instytucje unijne, a budzących nasze wątpliwości".

Reklama

Autorzy opinii zwracają uwagę na zasadę "zero plus", oznaczającą implementowanie tylko rozwiązań koniecznych, bez nadinterpretacji i rozwiązań ponadstandardowych. ZPP podkreśla również, że proponowane zapisy - w szczególności dotyczące nadzoru nad diagnostami i kompetencji Urzędu Dozoru Technicznego - stoją w sprzeczności z wcześniejszymi postulatami związku.

Zgodnie z nimi podmiotem odpowiedzialnym za nadzór nad stacjami kontroli pojazdów miał pozostać starosta. Udział Dyrektora Transportowego Dozoru Technicznego miał ograniczać się do wsparcia ekspercko-doradczego, wyłącznie w kwestiach technicznych. "W zaproponowanym rozwiązaniu dyrektor TDT będzie zarówno prowadził postępowanie kontrolne względem diagnosty, gromadził materiał dowodowy, formułował zarzuty i na zakończenie wydawał  rozstrzygnięcie - "wymierzał karę". W jednym ręku zostaje zatem połączona rola śledczego, prokuratora i sędziego - co nigdy nie służy dobrze tworzonemu systemowi" - czytamy w dokumencie.

Przedstawicieli władz powiatowych oburzyła również kwestia karania kierowców, którzy nie stawią się na przegląd w wyznaczonym terminie. W tym przypadku nie chodzi jednak o sam pomysł. Autorzy opinii argumentują, że zgodnie z propozycjami Ministerstwa Infrastruktury "opłatę za przeprowadzenie przez właściciela pojazdu badania technicznego po wyznaczonej dacie pobiera od niego przedsiębiorca prowadzący SKP, ale stanowi ona przychód TDT. Oznacza to, że przedsiębiorca prowadzący SKP jest w istocie poborcą (inkasentem?) opłaty na rzecz TDT. Nie dziwi oburzenie środowiska przedsiębiorców  takim rozwiązaniem, skoro sama opłata za przeprowadzenie badania technicznego pozostaje od lat na tym samym poziomie niezależnie od rosnących kosztów pracy. Z naszego punktu widzenia jest jednak istotne coś innego - nie widzimy powodów, dla których opłata o penalnym charakterze ma nie być dochodem budżetu państwa, a konkretnego organu centralnego" - podkreślają.

Przypomnijmy: opracowane przez Ministerstwo Infrastruktury założenia wprowadzają rewolucyjne zmiany. Oprócz zmian dotyczących nadzoru nad stacjami, najważniejszą jest obowiązek fotografowania pojazdu przez diagnostę i przechowywania tego typu dokumentacji przez pięć lat od daty wykonania przeglądu. W założeniu chodzi o to, by zacieśnić kontrolę nad przeglądami technicznymi i uniknąć "wirtualnych" badań, gdy pojazd nie pojawia się nawet w SKP. Problem w tym, że zdjęcia pozwalają zidentyfikować nie tylko sam pojazd, ale i przeróbki, które do tej pory uchodziły kierowcom na sucho (a nadzór TDT wieszczy bardzo ścisłą kontrolę). 

Doskonałym przykładem są tu np. pojazdu używane do sportu czy auta sprowadzone z USA. Dokonywane w nich przeróbki często stoją w sprzeczności z wymogami technicznymi dla pojazdów (np. modyfikacje amerykańskiego oświetlenia), co w praktyce uniemożliwi zaliczenie obowiązkowego badania technicznego z wynikiem pozytywnym. Problem jest bardzo poważny, bowiem z danych firmy Carfax wynika, że po polskich drogach porusza się już ponad 235 tys. samochodów sprowadzonych z USA. Duża cześć z ich to modele, które nie były oferowane na Starym Kontynencie - oznacza to, że ich światła (mijania i kierunkowskazy) nie mają europejskiej homologacji, co stanowić może poważny problem na badaniu technicznym. Do tej pory kierowcy radzili sobie z nim we własnym zakresie dokonując przeróbek oświetlenia (np. wymieniając odbłyśniki czy wklejając w oryginalne lampy elementy oświetlenia z lamp europejskich). Gdy każde badanie będzie musiało być potwierdzone dokumentacją fotograficzną, na tego rodzaju "przymykanie oka" przez diagnostę, nie można już będzie liczyć.

Paweł Rygas

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy