Jedziesz autem na wakacje? Niczego pochopnie nie podpisuj!

Wakacyjna eskapada samochodem za granicę może być wspaniałą przygodą, ale postarajmy się, by zostały po niej wyłącznie dobre wspomnienia. A zagrożeń podczas takiego wyjazdu jest, niestety, sporo...

Najgorsze, co może się nam przytrafić, to poważna kolizja z udziałem lokalnego kierowcy (o wypadku, jako o sytuacji ekstremalnej, nawet nie chcemy tu wspominać). Jacyś ludzie coś do nas krzyczą w swoim, najczęściej niezrozumiałym języku, oczekują przyznania się, że to, co się zdarzyło, jest wyłącznie naszą winą, podsuwają do podpisu jakieś dokumenty, wzywają policję, często równie mało komunikatywną i niechętną obcokrajowcom.

Co robić? Mamy tu trzy rady. Po pierwsze - uważać na drodze. Po drugie - uważać w dwójnasób. Po trzecie - jeszcze bardziej uważać. A jeżeli już doszło do kraksy, próbować zachować zimną krew, skontaktować się ze swoim ubezpieczycielem i polską placówką konsularną (dobrze wcześniej zapisać sobie do niej numery telefonów). I niczego pochopnie nie podpisywać.

Reklama

Do nader stresujących wydarzeń niewątpliwie należy także awaria w drodze na upragnione wakacje. Stoimy na poboczu lub pasie awaryjnym autostrady. Żar (albo deszcz) leje się z nieba. Dzieci płaczą. Żona, od której przecież oczekiwałbyś wsparcia w trudnej życiowej chwili, histeryzuje. Słyszysz jej ulubiony przebój pt. "Zawsze i nigdy". "Bo ty zawsze... Bo tobie nigdy...".  Masz przed sobą perspektywę wysokich, nieprzewidzianych w budżecie wydatków oraz wizję straconego urlopu. Czujesz się bezradny. Co robić?

Konieczność dokładnego sprawdzenia stanu technicznego auta przed wyjazdem to banał, powtarzany we wszystkich wakacyjnych poradnikach dla zmotoryzowanych. Jednak nawet rozłożenie wszystkich mechanizmów na czynniki pierwsze, staranna weryfikacja poszczególnych elementów i ponowny montaż całości, niczego tak naprawdę nie gwarantuje. Na lawetach widuje się samochody, których, sądząc po marce, modelu, wieku i ogólnej opinii, nigdy o taki los nie podejrzewalibyśmy. Dobrym rozwiązaniem jest zatem wykupienie ubezpieczenia assistance w odpowiednio bogatej wersji (często jest dodawane gratis do AC).

Taka polisa zapewni nam pomoc na drodze (zgoda, rzadko błyskawiczną czy choćby szybką), odholowanie zepsutego auta do warsztatu, nocleg w hotelu dla całej rodziny, ewentualnie transport powrotny do kraju.

Aha,  pamiętajmy, by zawsze mieć pod ręką trójkąt ostrzegawczy. Szukając go wśród sterty wyciąganego z bagażnika ekwipunku niepotrzebnie dodatkowo tracimy nerwy.

Wśród polskich kierowców krążą mrożące krew w żyłach opowieści o bliskich spotkaniach z zagraniczną policją, rzekomo szczególnie złośliwą wobec przybyszów znad Wisły.  "Wlepili mi mandat, chociaż przekroczyłem dozwoloną prędkość tylko o 5 kilometrów na godzinę... Zaczaili się w krzakach dosłownie kilkadziesiąt metrów przed tablicą informującą o końcu terenu zabudowanego... Wyprzedziłem ten ciągnik na zakręcie, ale przecież było całkiem bezpiecznie". Itd. To prawda, z patrolami na Słowacji, w Czechach, Austrii czy w Niemczech trudno się dogadać, zarówno ze względu na bariery językowe, jak i w czysto polskim, potocznym znaczeniu owego określenia. Czy można tu jednak dopatrywać się złej woli, narodowościowych uprzedzeń? Nie przesadzajmy.

Co robić? Pilnować się, przestrzegać skrupulatnie przepisów z uwzględnieniem ich lokalnej odmienności (jazda z włączonymi światłami, dopuszczalne prędkości, znaczenie niespotykanych u nas znaków i informacji, elementy obowiązkowego wyposażenia auta). A w razie zatrzymania przez patrol - nie wdawać się w nadmierną, zazwyczaj bezcelową dyskusję, nie liczyć na wyrozumiałość wobec kierowcy samochodu z obcą rejestracją, a przede wszystkim nie próbować załatwić sprawy w trybie nieoficjalnym, z kieszeni do kieszeni.

Jasne, policja w żadnym kraju nie składa się z samych świętych, ale ryzyko, że zostaniemy oskarżeni o usiłowanie skorumpowania funkcjonariusza publicznego i trafimy za kratki, jest zbyt duże. Z drugiej strony - bez paniki. W wielu krajach radiowozy policji spotyka się dużo rzadziej niż w Polsce. Tak przynajmniej wynika z naszych doświadczeń, zarówno uczestnictwa w zagranicznych prezentacjach i testach nowych modeli samochodów, jak i urlopowych wojaży. I jeszcze jedno - uważajmy na fotoradary. W krajach Europy zachodniej i północnej nie są tolerancyjne i wyłapują nawet najmniejsze przekroczenie limitu prędkości. Płaci się za każdy kilometr nadwyżki. A potem na adres krajowy sprawcy przychodzi wezwanie do zapłacenia wysokiego mandatu.

Swego czasu opisywaliśmy przypadek polskiego kierowcy, który we Francji został przyłapany na  jeździe o 3 km/godz. szybszej niż pozwalają na to tamtejsze przepisy, co kosztowało go ni mniej ni więcej tylko 90 euro. Inny rodak, w Holandii, za przekroczenie dopuszczalnej prędkości  o 10 km/godz. zapłacił... 430 euro.

Jest jeszcze kwestia winiet autostradowych, w krajach, gdzie one obowiązują. Nie kombinujmy, nie liczmy, że jakoś uda się przemknąć niepostrzeżenie. Rzadko się udaje. Są patrole na parkingach, jest nadzór za pomocą kamer. A w razie wpadki jest wstyd i wysoka kara. Dlatego kupujmy winietki i je przyklejajmy.

Wspomnieliśmy, że za granicą nie mieszkają wyłącznie święci. Trzeba zatem uważać na próby wyłudzeń i oszustw. Jeden ze znajomych opowiadał o praktykach pracowników punktów poboru opłat na autostradach w Chorwacji:

- Wyraźnie ociągał się z wydaniem reszty, licząc zapewne, że machnę ręką i sobie pojadę. Kiedy się upomniałem, powiedział, że właśnie zamierzał mi je dać, więc dlaczego się czepiam...

Jadąc do kraju strefy euro warto wcześniej założyć w polskim banku wyrażone w tej walucie konto, wpłacić na nie odpowiednią kwotę i wyrobić kartę płatniczą, na wszelki wypadek ustalając jednak dla niej niski dzienny limit wydatków. Taka karta posłuży do płacenia  za autostrady i za paliwo na stacjach benzynowych, bo i tam zdarzają się przypadki oszustw.

Na koniec, gwoli przestrogi, wspomnijmy incydencie, którego ofiarą padł pewien polski kierowca, podróżujący samochodem po północnych Włoszech.

- Pomyliliśmy drogę. W ostatniej chwili, jeszcze przed przed bramkami, zawróciliśmy, bo była taka techniczna możliwość, i pojechaliśmy dalej. Na kolejnych bramkach  pracownik długo się zastanawiał, w końcu przyjął opłatę w wysokości 10 euro, ale wręczył jakiś dokument w języku włoskim. Po powrocie do kraju i przetłumaczeniu tego papieru, okazało się, że jest to "potwierdzenie nieuiszczenia opłaty", coś w rodzaju mandatu za "przejazd z zawracaniem". 88,70 euro...

A tak w ogóle - szerokiej drogi! 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama