KTM X-Bow – ekstremalne wrażenia gwarantowane

Jeśli kiedykolwiek chciałeś poczuć się jak kierowca wyścigowy, to przejażdżka KTM X-Bow jest jedną z niewielu takich okazji, i to bez podpisywania kontraktu z wyścigowym teamem.

"A cóż to takiego? To samochód w ogóle?" - tak mniej więcej wyglądało najczęściej powtarzające się pytanie, jakie zadawano nam podczas testowania KTM’a X-Bow. My zaś... mieliśmy problemy, aby na nie odpowiedzieć. Pojazd ten bowiem ma cztery koła i kierownicę, ale podobieństw do zwykłego samochodu wbrew pozorom nie ma zbyt wiele.

Jak zapewne wielu z was wie, KTM to producent motocykli, mający bogatą historię, a także gamę dostępnych modeli. Pewnego jednak dnia włodarze marki postanowili spróbować swoich sił w stworzeniu czegoś na czterech kołach. Nie mógł to być oczywiście zwykły samochód, ale coś co wpisuje się w filozofię tego producenta. Tak narodziła się myśl, aby stworzyć pojazd należący do segmentu tak zwanych "trackday cars".

Reklama

Segment ten powstał jako odpowiedź na potrzeby miłośników czterech kółek z nieco bardziej zamożnych, niż nasz, krajów. Krajów, gdzie istnienie torów wyścigowych jest raczej normą, niż wyjątkiem. Nikt tam też nie zamyka ich przed fanami motoryzacji, ale zachęca do odwiedzin. Organizowane są na nich bowiem tak zwane track days, czyli imprezy na które może przyjechać każdy chętny i (za opłatą naturalnie) poszaleć trochę na torze swoim prywatnym samochodem (u nas możliwe jest to na torze w Poznaniu).

Wraz z popularyzacją tego typu imprez, pojawił się rynek na samochody stworzone właśnie do jazdy po torze, które może kupić każdy chętny. Aby zaś posiadanie takiego pojazdu nie wymagało również wynajmowania lawety za każdym razem, kiedy chcemy nim się przejechać, projektowane są one tak, aby były dopuszczone do ruchu.

W efekcie otrzymujemy samochody takie jak KTM X-Bow - wykonane z włókna węglowego, zawieszone tuż nad asfaltem potwory, których plastikowe osłony wcale nie starają się skrywać wszystkich podzespołów. Bezwstydnie obnażone amortyzatory zawieszenia typu pushrod kontrastują z kierunkowskazami i miejscem na tablicę rejestracyjną, przypominającymi, że można tym pojazdem wyjechać na drogę publiczną.

Ponieważ w Polsce torów wyścigowych jest jak na lekarstwo, postanowiliśmy sprawdzić KTM’a X-bow właśnie w ruchu ulicznym. Myliłby się jednak ten, kto powiedziałby, że skoro można nim legalnie poruszać się po drogach, ma on wiele wspólnego ze zwykłymi samochodami.

Zanim ruszymy X-Bow’em musimy najpierw przejść całą procedurę. Testowana przez nas wersja GT to najbardziej ucywilizowana odmiana, co oznacza między innymi obecność wysokiej szyby czołowej oraz bocznych, pełniących również rolę drzwi. Unosimy je do góry, jedną nogą stajemy na bocznym spojlerze, drugą stawiamy na "siedzisku" (dlaczego słowo to daliśmy w cudzysłów, wyjaśnimy później) i dołączamy pierwszą. Następnie podtrzymując się rękami zaczynamy pomału wsuwać się pod kierownicę. Kiedy to zrobimy następuje chwila nerwowego wiercenia się, kiedy wygrzebujemy spod siebie "szelki", czyli czteropunktowe pasy bezpieczeństwa. Po uporaniu się z nimi możemy rozpocząć procedurę startu.

Podobnie jak niektóre motocykle, tak i KTM posiada kluczyk zbliżeniowy, a silnik uruchamiamy przyciskiem. Najpierw jednak musimy wcisnąć dwa inne przyciski na kierownicy, a nogi trzymamy na sprzęgle i hamulcu. Dopiero wtedy naciskamy Start - wielofunkcyjny wyświetlacz, pełniący rolę wskaźników, włącza się wtedy i pojawia się na nim napis "READY TO RACE?". Potwierdzamy chęć wzięcia udziału w wyścigu ponownie wciskając Start.

Tuż za naszymi plecami budzi się do życia 2-litrowa, doładowana jednostka ze stajni Audi, rozwijająca 285 KM (to najmniej z obecnie oferowanych X-Bow’ów). Już na wolnych obrotach jej odgłos daje do zrozumienia, że nie siedzimy w samochodzie, który stworzono z myślą o codziennych dojazdach do pracy. Wrzucamy "jedynkę", zwalniamy ręczny i mocując się trochę z pozbawionym wspomagania układem kierowniczym, wyjeżdżamy na ulicę.

Pierwsze przejechane metry są dość onieśmielające. KTM X-Bow jest szeroki na 1915 mm, co wymaga przyzwyczajenia, ale w manewrowaniu pomaga fakt, że lewe przednie koło jest dobrze widoczne z miejsca kierowcy. Dość nietypowe uczucie, ale nie tak nietypowe, jak siedzenie w pojeździe, który ma zaledwie 1,2 metra wysokości. Wrażenie, że szorujemy pośladkami po asfalcie nigdy nie było tak silne, jak w tym bolidzie.

Mimo wszystko dość szybko można się z nim oswoić. Dźwignia zmiany biegów i sprzęgło nie pracują zbyt ciężko, a płynne ruszanie jest równie łatwe jak w każdym aucie. Możemy więc po pewnym czasie zacząć wierzyć, że mamy do czynienia ze zwykłym samochodem. A KTM X-Bow nie jest samochodem, ani tym bardziej zwykłym.

Ważący 847 kg bolid napędza jest 285-konny silnik, który pozwala mu rozpędzić się do 100 km/h w 4,1 s. Tak, jest na rynku niejeden samochód o osiągach jeszcze lepszych, ale X-Bow pozbawiony jest jakichkolwiek elektronicznych nianiek. Całą moc przenosi na tylne koła, poprzez mechanizm różnicowy o zwiększonym tarciu wewnętrznym, a trakcję poprawia dodatkowo fakt, że 62 procent masy KTMa przypada właśnie na tylną oś.

2-litrowa, doładowana jednostka rozwija maksymalny moment obrotowy 420 Nm, dostępny przy 3200 obr./min. Poniżej tych obrotów X-Bow reaguje bardzo żywiołowo na dodanie gazu, ale powyżej... jest po prostu diabelnie wyrywny. Wciskając mocniej prawy pedał trzeba naprawdę wiedzieć co się robi. Czy nawierzchnia jest sucha? Czy nie jest wyboista? Czy mamy wyprostowaną kierownicę? Musimy być pewni odpowiedzi na każde z tych pytań, ponieważ w razie pomyłki nie uratuje nas żadna elektronika, a jedynie nasze własne umiejętności. Trzeba o tym pamiętać, bo X-Bow to pojazd, w którym dynamiczne włączenie się do ruchu z łatwością może przerodzić się w nieplanowany drift.

Kiedy jednak wiemy co robimy, to czterokołowiec KTM potrafi zapewnić wrażenia na poziomie najszybszych motocykli tej firmy. To brutalny pojazd, który chętnie daje się okiełznać i czerpać dziką radość z jazdy nim. Niesamowite przyspieszenie i dźwięk wkręcającego się na obroty silnika zapewnia niesamowite doznania i po prostu uzależnia.

Równie niezwykłe wrażenia czekają nas, kiedy po raz pierwszy pokonamy zakręt. Układ kierowniczy jest wręcz niewyobrażalnie precyzyjny i mamy wrażenie, że malutka kierownica jest bezpośrednio połączona z kołami, bez niepotrzebnych pośredników w postaci na przykład przekładni kierowniczej. Co więcej, każde nasze polecenie wykonywane jest nie tylko z dokładnością co do ułamka sekundy i precyzją co do milimetra, ale również z niezwykłą szybkością i zwinnością. To zaleta niewielkiej masy własnej, a także nisko umieszczonego środka ciężkości - zaledwie 39 cm nad asfaltem. Jadąc KTM’em X-Bow można przeżyć te niezwykłe chwile idealnego zespolenia z maszyną, których zwykle doświadczają jedynie kierowcy wyścigowi. A jeśli wystarczy nam umiejętności oraz odwagi (a także znajdziemy bezpieczne miejsce), możemy poczuć przyspieszenie boczne w zakrętach większe, niż 1,5 g. I to na zwykłych oponach drogowych!

Przejażdżka KTM’em X-Bow to obłędne przeżycie. Nie tylko ze względu na wrażenia jakie towarzyszą prowadzeniu go, ale także ze względu na fakt, że można jechać nim po publicznej drodze. Nawet testując samochody takie jak Audi R8, Porsche 911 czy nawet Mercedes SLS, w naszą stronę nie odwracało się tak wiele głów. Ludzie pokazują sobie KTM’a, machają nam, motocykliści pozdrawiają niczym swojaka (widać rozpoznając producenta), a pasażerowie autobusów kleją się do szyb. Parkując nim w mieście nie ma problemu ze znalezieniem kogoś, kto sprawdzi, czy nie wjeżdżamy w coś cofając (widoczność do tyłu jest niestety zerowa). A kiedy już zaparkujemy, możemy być pewni, że co chwilę X-Bow stanie się bohaterem sesji zdjęciowej. Różnica między nim, a supersamochodami jest taka, że ludzie nie postrzegają nas w nim jako bogatych snobów czy dorobkiewiczów-szpanerów. Widzą w nas entuzjastów, a fakt, że mogli nas spotkać i zrobić zdjęcie KTMowi sprawił im mnóstwo przyjemności.

X-Bow zapewnia niezapomniane przeżycia i jazda nim sprawia trudną do opisania, dziką (to odpowiednie słowo) frajdę. A w wersji GT jest też zaskakująco cywilizowany. Poza szybą czołową (z wycieraczkami) i bocznymi ma też wentylację i ogrzewanie, a także możemy zamówić do niego dach i malutki bagażnik. Czy ma jakąś wadę? Jedną - komfort.

Właściwie kompletny brak komfortu. Zawieszenie jest bezlitośnie twarde i chociaż siedząc za kierownicą widzimy jego pracę, to za nic nie czujemy tego. Nie pomaga również fakt, że X-Bow nie posiada foteli. W monokoku wykonanym z włókna węglowego "wyrzeźbiono" po prostu, przypominające literę V kształty, na których możemy usiąść i oprzeć podudzia. Abyśmy nie siedzieli jednak na nieosłoniętym karbonie, położono na nim cieniutką matę. Podobne maty znajdują się w ściance oddzielającej nas od komory silnika, w którą wkomponowano coś, przypominające oparcia i zagłówki. Jadąc nierówną drogą ekstremalne doznania gwarantowane, ale tym razem nie z tych, które chcemy pamiętać.

Zapomnijmy zatem o powyższym akapicie. I pomińmy cenę, wynoszącą 72 500 euro. KTM X-Bow zapewnia jedne z najbardziej ekstremalnych przeżyć, jakich można doznać pojazdem dopuszczonym do ruchu. A doznań, wrażeń i niepohamowanej radości nie da się wycenić.

Michał Domański

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: KTM | test
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy