Polskie drogi

​Wstrząsający list do redakcji. Pokazuje kruchość ludzkiego losu

Jeden z naszych Czytelników pisze, że "przeżył traumatyczne zdarzenie drogowe". I chce zdać relację z jego przebiegu, podzielić się wrażeniami i refleksjami.

Tak, tekst jest długi, na standardy internetu i dzisiejsze przyzwyczajenia nawet bardzo długi. Mimo to dokonaliśmy w nim tylko niewielkich skrótów i drobnych zmian natury redakcyjnej; by nie stracił swojego ducha. Zdajemy sobie sprawę, że pomimo szczegółowości opisu potrzeba sporej wyobraźni i być może kilkakrotnej lektury, aby zorientować się, kto, gdzie, jak. Przydałby się zapewne również jakiś szkic sytuacyjny, ale przecież bardziej chodzi tu o przedstawienie stanu ducha narratora opowieści i uczestnika wydarzeń niż o raport w policyjnym stylu.

Reklama

Tak, tekst jest pełen emocji. Niewykluczone, że ktoś uzna, iż są one wręcz przesadne, lecz czy można się dziwić autorowi? Jak sam informuje, zasiadł do pisania ledwie cztery dni po wypadku, z głową pełną "obrazów, krzyków, jęków". Codziennie czytamy o tragediach na drogach, ale na szczęście nie codziennie uczestniczymy w akcjach ratunkowych. Niektórym przyjdzie to uczynić raz w życiu, innym w ogóle. Czy na pewno wiemy, jak sami zachowalibyśmy się na miejscu autora? Takie bowiem sytuacje, jak opisywana, obnażają często nieznane oblicze człowieka. Zdarza się, że fajtłapy i flegmatycy przystępują do energicznego, sprawnego działania, a najwięksi, wydawałoby się, chojracy rejterują, kręcą się bez celu i sensu lub stoją jak sparaliżowani, przerażeni widokiem krwi, ofiar, dynamiką zdarzeń. Towarzyszyliśmy kiedyś grupie młodych sportowców, wracających autokarem z zawodów. W pewnej chwili tuż przed naszym pojazdem dachował samochód osobowy. Wszyscy rzucili się do udzielania pomocy pasażerom auta - z wyjątkiem trenera, charyzmatycznego twardziela, który pozostał na miejscu blisko omdlenia...

Tak, w zamieszczonym poniżej tekście nie brakuje wątków niejako filozoficznych. I to jednak jest zupełnie zrozumiałe. Wypadki drogowe uświadamiają nam, jak cienka jest linia, dzieląca życie od śmierci. Pokazują kruchość ludzkiego losu. Każą zadać sobie pytanie o rolę przypadku. Przecież gdyby autor mógł łatwo wycofać swój samochód i pojechać w pierwotnie zamierzonym kierunku... Niektórzy pewnie powiedzą, że to nie zbieg okoliczności tak zdecydował, lecz przeznaczenie, siła wyższa, Opatrzność. Absolutnie nie zamierzamy z takim poglądem dyskutować...    

"Staram się najwierniej oddać to, co przeżyłem i jak to zapamiętałem. Cała sytuacja nie daje mi spokoju" - pisze autor tekstu. No to przeczytajmy...

"Upalny poranek po święcie Bożego Ciała. Atmosfera długiego weekendu, spotkania rodzinnego z okazji 70-tych urodzin mamy. Ustalamy, że pojadę do miejsca, w którym zarezerwowaliśmy uroczystą kolację i załatwię formalności, a po drodze wstąpię do księdza w sprawie popołudniowej mszy świętej w intencji mamy.

Jest około dziesiątej, po porannych sprawunkach wjeżdżam na plebanię (nie mieszkam w okolicy od ćwierć wieku), chwila rozmowy z księdzem, po czym wracam do samochodu. Nie ma miejsca, by zawrócić, wycofuję, wąski wjazd, wąska droga, duże (5,25 metra długości) auto. Ustawione przy drodze głazy uniemożliwiają sprawny wyjazd w lewo, nie chcę stwarzać zagrożenia na drodze (w pobliżu jest zakręt), więc wyjeżdżam w prawo, z myślą, że znajdzie się miejsce, aby bezpiecznie zawrócić. Okazuje się to niemożliwe, postanawiam zatem jechać dalej tą drogą. Jest dłuższa, ale malownicza - przez lasy, korzystałem z niej może dwa razy w życiu. W głowie myśli, jak szybko załatwić sprawy w restauracji (jest presja czasu), wrócić do domu.

Na skrzyżowaniu w lesie, z wąskiej, lokalnej drogi wjeżdżam na taką z "prawdziwego zdarzenia", szeroką, niedawno wyremontowaną. Po chwili zwraca moją uwagę dziwnie zachowujący się kierowca, jedzie wolno, ma włączone światła awaryjne. Mija odczuwalnie długa chwila, kierowca nie wykonuje żadnych manewrów. Wyjeżdżamy z lasu po łuku drogi, samochód przede mną zwalnia, zawraca, odsłania przerażający obraz - droga jest usłana szczątkami pojazdów...

Zatrzymuję się, wysiadam. W rowie dostrzegam samochód, biegnę w jego kierunku. Wewnątrz siedzą dwie osoby, młoda dziewczyna na fotelu pasażera, chłopak za kierownicą, zakrwawieni, słychać jęki. W głowie powstaje informacja: są przytomni, jest ok.

Biegnę w kierunku drugiego samochodu, leżącego w rowie po przeciwnej stronie drogi. Z mojej strony nie wygląda na bardzo uszkodzony. Widzę siedzącego mężczyznę. W pamięć wryło mi się błędne spojrzenie tego człowieka. Przerażające. Dramatyczne. Obok niego druga osoba, ktoś jeszcze chodzi. Krzyczę do nich: czy wszystko ok!?

Wygląda na to, że w samochodzie nie ma już nikogo. Wracam do pierwszego dostrzeżonego uczestnika wypadku. Dopiero z tej perspektywy widać zmiażdżony bok auta od strony kierowcy. Nie ma możliwości otwarcia drzwi, a z tylnej części samochodu wydobywa się dym! Podbiegam od strony drzwi pasażera, dopiero teraz dociera do mnie, że blokuje je silnik samochodu, wyrwany spod maski . Jest gorący, nie ma jak go odsunąć rękoma. Próbuję nogami, chcę otworzyć drzwi, aby wydostać ludzi. Zapieram się plecami o nadwozie. Słyszę płacz, dobiegające z wewnątrz jęki, widzę młodą, zakrwawioną dziewczynę, która jest w wieku mojej starszej córki...

Próby odepchnięcia silnika dają mizerne efekty, na pewno nie pomaga mój strój - na nogach klapki, krótkie spodnie, t-shirt. Klapki spadają, zostaję boso. Odchylam drzwi, szarpię, wciskam się pomiędzy nadwozie, a drzwi, staram się odepchnąć tymi drzwiami silnik. Są postępy. Wtedy pojawia się ogień! Z wnętrza samochodu wydobywa się niewyobrażalny krzyk uwięzionych ludzi ... Dotykam pasażerkę, ale nie ma na tyle miejsca, aby wydostać ją z auta. Krzyczę: dawać gaśnice, GAŚNICE, pali się!!!

 

Nie umiem teraz umiejscowić w chronologii kilku wydarzeń, opiszę je odrębnie.

Pamiętam, że ktoś podbiegł od strony kierowcy, zaczął gasić auto z zewnątrz, tymczasem ogień miał swoje epicentrum wewnątrz samochodu, z tyłu. Krzyknąłem: wewnątrz, pryskaj wewnątrz! Później była chyba jeszcze jedna gaśnica. Ogień został stłumiony.

Pamiętam moment uwolnienia pasażerki, pojawiła się na tyle duża przestrzeń, że dziewczyna mogła wydostać się z auta, przeciskając się obok mnie, a właściwie pode mną. Opierałem się plecami o górną część samochodu, nogami odpychając drzwi - tak mi się wydaje.

Pamiętam moment, w którym dostrzegłem, że kierowca próbował wyjść przez szyberdach. Ogień z wnętrza samochodu wydostawał się już sporo ponad nadwozie. To było stosunkowo małe auto, Audi A3, tył samochodu spoczywał wysoko, na skraju rowu, żar był odczuwalny. Krzyknąłem do kierowcy, aby wrócił do środka. Tam było bezpieczniej, dalej od ognia. W tzw. międzyczasie pojawił się młody człowiek, który zaczął mi pomagać.

Złapałem kierowcę od tyłu, w okolicach klatki piersiowej, próbowałem wyszarpnąć, bez skutku. Wyciągałem go w kierunku siedzenia pasażera, w pewnym momencie zablokowały się jego nogi, przygniecione przemieszczoną kolumną kierowniczą.

Kolejny raz pojawia się większe ognisko płomieni. Krzyczę do gapiów: gaśnice, gaśnice! Wcześniej może trzy, może cztery osoby zdecydowały się użyć swoich gaśnic. Mija dłuższa chwila, nikt się nie pojawia, ogień się wzmaga. Mówię do kierowcy, aby usiadł, próbuję go posadzić, oprzeć na fotelu pasażera. Odpowiada: nie dam rady. Jakoś go sadzam, przekazuję pomagającemu chłopakowi. Biegnę boso do swojego auta, wyciągam gaśnicę, wracam. Kierowca jest już poza samochodem. Widać, że jego kończyny układają się nienaturalnie, co najprawdopodobniej jest skutkiem złamań. Mówię: niech zostanie w tym miejscu, nie pogarszajmy jego stanu. Dziewczyna jest na mostku kilka, może kilkanaście metrów dalej, opiekuje się nią jakaś kobieta. Rozmawiam z kierowcą, narzeka na ból, mówi, że boli go miednica, nie ruszam go, jest przytomny, oddycha. Krew sączy się obok leżącego chłopaka, jęki, płacz dziewczyny. Ona także dość obficie ocieka krwią. Auto pali się na dobre.  

W oddali słychać syreny wozów strażackich. Siedzę przy kierowcy, kilka, kilkanaście metrów od płonącego samochodu. Podchodzę do dziewczyny, spędzam przy niej chwilę. Znów zatrzymuję się przy rannym mężczyźnie. Pot, krew...

Idę w kierunku płonącego auta, aby znaleźć obuwie, które zgubiłem na początku, boso dziwnie się chodzi. Wracam do rannego. Nadjeżdża straż pożarna. Podbiegam do strażaków, krzyczę: nosze, nosze, ranny, uszkodzona miednica! Wracam. Słychać kolejne syreny, mijają długie sekundy, podjeżdżają dwa następne wozy strażackie. Jest pomoc z noszami. Sam jako nastolatek byłem strażakiem w OSP, brałem udział w kilku akcjach. Wiem, że teraz nic tu po mnie. Oddalam się w kierunku swojego samochodu. Po drodze podchodzi  kobieta, która wcześniej opiekowała się pasażerką. Obejmuje nas  (chłopaka, który ostatecznie wydostał kierowcę z płonącego auta i mnie), ściska, padają słowa o bohaterstwie.

Podchodzę do samochodu, wyciągam z bagażnika ręcznik, wycieram się, na zakrwawionej koszulce jest coś, co przypomina fragment tkanki. Ręce i nogi we krwi i smarze. W ustach sucho, posmak soli, pot, zapach smaru, oleju, brudne spodenki, klapki. Powycierałem co większe zabrudzenia, wsiadam do samochodu, zawracam, widzę szereg zaparkowanych przy drodze samochodów, grupki rozmawiających ludzi. Jeszcze nie ma policji ani pogotowia. Nic tu po mnie, odjeżdżam tą drogą, którą przyjechałem, chcę się umyć, w głowie pojawiają się myśli o nie załatwionej terminowej sprawie w związku z uroczystością mamy. Dzwonię do siostry, zaczynam mówić, dopiero teraz odpuszcza adrenalina, stres, tracę głos, pojawiają się łzy, mówię, że był wypadek, że pomagałem, że wracam do domu, muszę się przebrać.

Przejeżdżam koło plebanii, z której wyjazd skierował mnie w tą, a nie w drugą stronę; w głowie kłębią się myśli, o życiu, dzieciach, rodzinie, przeznaczeniu. Te obrazy, krzyki, zapachy, świadomość, to, że uczestniczyło się w akcji, w której stawką było ludzkie życie, że te uratowane osoby mają swoje rodziny. Ciało stopniowo dochodzi do siebie, pojawia się ból (nieduży, acz dokuczliwy), pojawia się coś jakby ociężałość kończyn, taki bezwład, jak czasami zaraz po przebudzeniu.

Po kilkunastu minutach dojeżdżam do domu, na podwórzu siostra, brat, rodzice, wymiana zdań, nie jest mi łatwo mówić, zza drzwi zerka córeczka, uśmiecham się. Zdejmuję zabrudzone ubranie, pod bieżącą wodą obmywam większe zabrudzenia, dociera do mnie, że na prawej nodze to była moja krew. Nic dramatycznego. Idę do mieszkania, do wanny, pod prysznic, woda pomaga.... Opatrzyłem rany, przebrałem się, kolejnych kilka zdań z rodziną, wsiadłem do samochodu i pojechałem do restauracji drogą, którą miałem pierwotnie jechać, gdyby nie...

Po kilku kilometrach dojeżdżam do miejsca wypadku. Dostrzegam radiowóz. Jeden z policjantów mówi: ludzie stoją i zdjęcia robią... Dowiaduję się, że "ta kobieta zmarła". Jestem w szoku. Pytam: co, ta młoda dziewczyna?! Nie, kobieta. Miała 43 lata. To osoba z drugiego samochodu... Cisza, refleksja... Policjant spisuje moje dane. Odjeżdżam.

W nocy dzwonię na policję, aby ustalić, gdzie są ranni, czy można ich odwiedzić. Pasażerka, którą uwalniałem, leży niecałe 30 km od domu moich rodziców (policja nie ma informacji, gdzie helikopter dostarczył kierowcę).

Postanowiłem ją odwiedzić. Pamięta tylko moment uderzenia w ciężarówkę, później coś kojarzy, że ktoś pomagał jej wydostać się z samochodu, ale mnie nie poznaje. Pada słowo: dziękuję. Dla mnie widok tej dziewczyny, podziękowanie, jest największą zapłatą. Chwilę rozmawiamy, martwi się o chłopaka, nie wie gdzie leży, w jakim jest stanie. Ona czeka na operację ręki, ma złamanie z przemieszczeniem...

Chcę ze swojej strony podziękować tym, którzy zdecydowali się użyć swoich gaśnic. Gdyby nie ci ludzie, nie wiem, czy starczyłoby czasu na wyciągnięcie tych dwojga z samochodu. Chcę podziękować młodemu mężczyźnie, który przyłączył się do działania i ostatecznie wyciągnął kierowcę z samochodu. Sam nie dałbym rady.

Coraz mocniej dociera do mnie, że stawką było ludzkie życie. Zależy mi, aby ktoś, kto to czyta, uzmysłowił sobie, że w tej czy innej roli może się znaleźć,  jadąc spokojnie, w piękny słoneczny dzień, będąc myślami przy kolejnych zaplanowanych wydarzeniach... 

Poruszenie takich obszarów organizmu ludzkiego, których działania można doświadczyć tylko podczas tak dramatycznych wydarzeń, spowodowało, że postanowiłem opisać tę sytuację. Podzielić się nią z innymi. Być może przeczytanie tej relacji spowoduje, że ktoś zdejmie nogę z gazu, pomyśli o konsekwencjach, jakie wiążą się z jazdą samochodem.

Na koniec w kontekście całej sytuacji chcę przytoczyć autentyczną historię z rodziny kolegi: któregoś dnia jego prababcia pokłóciła się ze swoim mężem. Położyli się spać. W nocy mąż umarł. Kobieta przez długi czas nie mogła sobie poradzić z traumą. Od tamtej pory w jego rodzinie jest zwyczaj, że nawet jak się ktoś z kimś mocno pokłóci, przed snem podają sobie ręce na zgodę.

Pamiętajmy, aby się szanować...

PS. Z komunikatu Straży Pożarnej:

Jednostka została zadysponowana do wypadku drogowego z udziałem dwóch samochodów osobowych i jednym ciężarowym w miejscowości Kozłowice. Kierujący samochodem marki Audi uderzył w koło naczepy samochodu ciężarowego, po czym uderzył w nadjeżdżający z przeciwnej strony samochód marki Volkswagen. W wyniku obrażeń 43-letnia kierująca volkswagenem poniosła śmierć na miejscu, dwie osoby przetransportowano karetkami do szpitala, oraz jedną helikopterem.

Na miejscu interweniowało sześć zastępów straży pożarnej, dwa zespoły ratownictwa medycznego, policja oraz helikopter LPR.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy