Polskie drogi

Pijany pieszy na czerwonym wbiegł mu pod koła. Kierowca winny!

Przywykliśmy już do absurdalnych wyroków polskich sądów, ale ten dotyczący wypadku, jaki wydarzył się kilka lat temu w centrum Łodzi "deklasuje" je wszystkie.

16 października 2016 roku, na ulicy Zachodniej doszło tam do potrącenia pieszego, który na czerwonym świetle wbiegł na przejście dla pieszych, wprost pod toyotę prowadzoną przez pana Pawła. Co więcej, w organizmie pieszego stwierdzono pół promila alkoholu.

Na pierwszy rzut oka sprawa wydawała się prosta, tym bardziej, że kierowca miał w swoim aucie pokładową kamerę, która zarejestrowała całe zdarzenie. A jednak Sąd Rejonowy dla Łodzi-Śródmieścia zajmował się nią przez 2,5 roku. W tym czasie, jak informuje "TVN24", odbyło się aż dziewięć rozpraw. Ostatecznie winnym wypadku uznano... kierowcę toyoty.

Reklama

Skąd taki wyrok? Otóż, owszem - pieszy był nietrzeźwy. Owszem, biegł po przejściu, czego mu robić nie wolno. Owszem, robił to na czerwonym świetle. I owszem, wbiegł wprost pod nadjeżdżające auto, nie dając kierowcy szans na uniknięcie wypadku. To wszystko - w ocenie sądu - nie było jednak tak ważne, jak to, że kierowca przekroczył dozwoloną prędkość. I to - wg biegłych - o całe 13 km/h!

To nie żart. W opinii biegłych - tu cytat - "Kierowca jechał na tyle szybko, że nie mógł uniknąć zderzenia, kiedy pieszy wbiegł na jezdnię. Miałby jednak taką szansę, jeżeli jechałby przepisowo". W tym miejscu wypada jednak dodać, że za przekroczenie prędkości o owe 13 km/h kierowcy grozi mandat w wysokości maksymalnie(!) 100 zł i dwa punkty karne. Sam fakt zbyt szybkiej (nieznacznie, ale jednak) jazdy w żaden sposób nie przyczynił się do tego, że pieszy wtargnął na przejście mimo czerwonego światła. Niezależnie od okoliczności pierwszeństwo miała w tym przypadku toyota - dla pojazdów nadawany był sygnał zielony...

Odwracając tę logikę, można powiedzieć, że kierowca jechał za wolno, bo przy wyższej prędkości zdążyłby uciec z przejścia, zanim wbiegł na nie pieszy...

Na paradoks zakrawa też fakt, że kierowca sam, z własnej woli, udostępnił organom śledczym nagranie z własnej kamery. I to właśnie na podstawie tego nagrania biegły oszacował prędkość jazdy...

Uznany za winnego kierowca i tak mówić może o szczęściu. Sąd potraktował go bowiem "łagodnie". Nie był wcześniej karany, a jego działanie było nieumyślne, dzięki czemu "postępowanie karne zostało warunkowo umorzone" na rok. Z punktu widzenia kierującego taki wyrok oznacza m.in. konieczność pokrycia kosztów sądowych w wysokości około 5 tys. zł. Otwiera też potrąconemu drogę do odszkodowania (ubezpieczyciel miał już dostać od "poszkodowanego" informacje w tej sprawie). Pan Paweł ma wypłacić pieszemu nawiązkę w wysokości 1,5 tys. zł. Wcześniej - z własnej kieszeni - musiał też doprowadzić do użytku uszkodzony przez pijanego pieszego samochód.

Sam pieszy, wobec takiego wyroku uniknął jakichkolwiek konsekwencji prawnych.

Równie absurdalnie jak wyrok, brzmi jego uzasadnienie. Otóż, co przytacza TVN24, sąd kierował się "względami prewencji generalnej, wymagające od wyroku sądowego pozytywnego wpływu na kształtowanie się świadomości prawnej społeczeństwa". Jaką więc świadomość po tym wyroku nabyło społeczeństwo? Otóż taką, że po po pijaku można bezkarnie biegać po ulicach i wpadać pod auta. Co więcej, kosztem zdrowia można na tym nawet zarobić całkiem poważne pieniądze!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy