Pokazywać twarze pijaków za kółkiem?

Powraca pomysł walki z plagą pijaństwa na drogach przez publikowanie w Internecie zdjęć kierowców przyłapanych na jeździe na podwójnym gazie.

Zwolennicy tej koncepcji wierzą, że strach przed wstydem, czy, jak to uczenie określają, "stygmatyzacją i środowiskową infamią", spowoduje, że ludzie dwa razy się zastanowią zanim wsiądą po kielichu za kółko.

Przeciwnicy wyrażają obawy przed działaniem hakerów, którzy będą przemycać na oficjalną stronę internetową z wizerunkami zmotoryzowanych pijaków fotki Bogu ducha winnych osób, na przykład nielubianych przez siebie nauczycieli. Wyrażają również sceptycyzm co do zgodności wspomnianej propozycji z przepisami o ochronie danych osobowych.

Reklama

Publikowanie zdjęć kierowców z naganną skłonnością do alkoholu kojarzy im się z czasami, gdy w gablotach przy wejściu do fabryk zamieszczano fotografie bumelantów i brakorobów, z ich imionami, nazwiskami i dokładnymi adresami zamieszkania. Pytają wreszcie, jak zapewnić prawo do zatarcia śladów po karze gdy upłynie termin jej przedawnienia. Przecież, argumentują, "coś, co raz pojawiło się w sieci, pozostaje w niej już na zawsze".

Otóż po kolei. Złośliwi hakerzy? Już teraz istnieje mnóstwo sposobów na zniesławianie dowolnych osób w Internecie. Nie potrzeba do tego szczególnych hakerskich zdolności. Nawet komputerowy laik w pięć minut założy stosowną stronę www, każdy też może rozsiewać oszczercze plotki na forach, wyżywać się w pisaniu "hejterskich" komentarzy. Ochrona danych osobowych? Ważna rzecz, ale czy to właśnie zachowanie anonimowości sprawców przestępstw, ludzi powodujących zagrożenie na drogach, powinna budzić naszą szczególną troskę.

Ślady po przedawnionych występkach? Przecież zdjęcie ukaranego za jazdę po pijanemu kierowcy można w określonym czasie usunąć z internetowej "tablicy hańby". A jeżeli ktoś je skopiuje i będzie dalej kolportował... No cóż, również w "realu" nie ma gwarancji, że po wymazaniu informacji o karze z oficjalnych rejestrów otoczenie ukaranego o niej zapomni...

Większe wątpliwości budzi wiara autorów wspomnianej wyżej propozycji w odstraszające działanie groźby "infamii". Niestety, w Polsce nawet pobyt w izbie wytrzeźwień nie jest powodem do szczególnego społecznego napiętnowania. Także w przypadku osób wykształconych, reprezentujących powszechnie szanowane zawody, cieszących się nienaganną opinią, budzi co najwyżej lekkie zdziwienie i jest traktowany jako ciekawa życiowa przygoda. Mnożą się pytania: jak było, ile to kosztowało, gdzie cię zgarnęli...? O żadnym wielkim wstydzie nie ma mowy. Ba, w oczach znajomych można wręcz urosnąć ("Nigdy nie sądziłem, że z ciebie taki kozak!")

Prawdziwe przerażenie wśród zwykłych ludzi, nie wchodzących na co dzień w kolizję prawem, budzi za to wizja spędzenia choćby kilku dni w więzieniu. W ten sposób karze się przyłapanych na jeździe pod wpływem alkoholu kierowców np. w Meksyku. Trafiają "z automatu" do specjalnych aresztów. Może warto sięgnąć po takie rozwiązanie również u nas?

Wprowadzenie prostego, zrozumiałego dla każdego taryfikatora, uzależniającego czas pobytu za kratkami od wyniku badania trzeźwości (ze zwielokrotnianiem tego okresu w razie recydywy) plus nieuchronność kary (likwidacja instytucji jej zawieszania) plus konieczność opłacenia kosztów utrzymania osadzonego przez niego samego... O, taki zestaw dolegliwości byłby rzeczywiście skuteczny. A pomyślmy jeszcze o dodatkowych komplikacjach związanych z np. dwutygodniowym pobytem za kratkami. W pracy, w rodzinie, wśród znajomych...

- Gdzie byłeś?

- W więzieniu.

Oj, nie brzmi to fajnie i mołojeckiej sławy raczej nie przydaje.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama