Rajdowy mistrz Polski sportem zajmuje się... hobbystycznie!

Mistrz Polski w rajdach samochodowych Łukasz Habaj przyznał, że sportem zajmuje się hobbystycznie. "Aż strach pomyśleć, co by się działo, gdybyśmy mogli zajmować się tylko nim" - dodał. Licencję sportową uzyskał w 1994 roku, startując fiatem 126p.

PAP: Czy pierwszy tytuł w karierze to spełnienie sportowych marzeń?

Łukasz Habaj: Trudno mówić o spełnieniu marzeń, dla mnie to jest realizacja pewnego celu, który sobie postawiłem dawno temu. Teraz czuje się trochę dziwnie, gdyż całe sportowe życie spędziłem myśląc o tym, że chciałbym być mistrzem Polski. Muszę chwilę ochłonąć, przyzwyczaić się do nowej sytuacji i zastanowić się, jaki kolejny cel mam obrać.

PAP: Jaki będzie kolejny krok? Walka w Europie czy o kolejny tytuł mistrza Polski?

Ł.H.: Jestem realistą. W mojej sytuacji nie ma możliwości rywalizacji w mistrzostwach Europy, więc w przyszłym roku rozważam starty w Czechach lub obronę tytułu w Polsce.

Reklama

PAP: Czy problem, tak jak w przypadku wielu innych zawodników, stanowi budżet?

Ł.H.: Zostało mi jeszcze trochę oszczędności, na krajowe mistrzostwa powinno starczyć. W moim przypadku ewentualne starty w Europie nie są możliwe przede wszystkim z powodu braku czasu. Finanse oczywiście też są problemem, ale to sprawa drugorzędna.

PAP: Jakim budżetem trzeba dysponować, aby zdobyć tytuł mistrza Polski?

Ł.H.: Nawet jak się ma duże pieniądze, tego nie da się zrobić w rok. Koszty trzeba pomnożyć kilka razy przez te lata, gdy się dochodzi do krajowej czołówki. Dzisiaj nie potrafię dokładnie policzyć, ile wydałem w życiu na rajdy. Wiem natomiast, że gdybym miał ponownie te pieniądze, wydałbym je w ten sam sposób. Nie są to małe kwoty. Aby realnie myśleć o tytule mistrza kraju, to na dziś, posiadając własny samochód, trzeba dysponować kwotą minimum 800 tysięcy złotych.

PAP: A gdy do tego dochodzą koszty wynajęcia auta?

Ł.H.: Wtedy budżet rośnie o około pięćdziesiąt procent. Ale i tak patrząc na historię rajdów w Polsce, nie jest to, relatywnie, kwota "rzucająca na ziemię". W czasach Janusza Kuliga czy Roberta Gryczyńskiego duże, liczące się, profesjonalne zespoły dysponowały budżetami rzędu 5-7 milionów złotych.

PAP: Jak zaczęła się pana sportowa kariera?

Ł.H.: Pierwszą licencję zrobiłem w 1994 roku startując polskim fiatem 126p. Później niestety miałem dziewięć lat przerwy i "złote lata" polskich rajdów mnie ominęły. Dopiero w 2003 roku rozpocząłem regularne starty w Pucharze PZM korzystając z fiata Seicento. Po dwóch latach i wywalczeniu pierwszego miejsca w klasie N0 rozpocząłem starty w mistrzostw Polski. Wtedy rozgrywany był Puchar Peugeota, który był doskonałą kuźnią talentów. Jeździliśmy modelem 206. W drugim roku startów, wygrywając wszystkie rundy, wraz z Jackiem Spentanym zdobyłem tytuł mistrza Polski w klasie RPP (Rajdowy Puchar Peugeot - PAP).

PAP: Z Peugeota przesiadł się pan do Mitsubishi Lancera Evo IX?

Ł.H.: I w 2010 roku zostałem pierwszym wicemistrzem Polski w grupie N. Potem miałem przerwę w startach i dopiero od 2012 roku, z Piotrkiem Wosiem, regularnie walczymy o prymat w kraju.

PAP: Jak przebiegała tegoroczna rywalizacja? Czy byłaby szansa na tytuł, gdyby nie kłopoty Bryana Bouffiera na Dolnym Śląsku? Tam objęliście prowadzenie w klasyfikacji generalnej cyklu po jego błędzie.

Ł.H.: Walka była bardzo zacięta, trwała od pierwszego do ostatniego kilometra i we wszystkich rundach trzeba było jechać na sto procent. A przy takim tempie błędy się zdarzają. My też wcześniej miewaliśmy kłopoty, przy tym poziomie rywalizacji decydują naprawdę niewielkie szczegóły. Oprócz kłopotów technicznych, głównym problemem Bouffiera na Dolnym Śląsku był fakt, że jego pilot za wcześnie podał kartę drogową na pierwszym punkcie kontroli czasu. Rywalizację w tamtym rajdzie Francuzi rozpoczęli od razu z minutą kary, to ustawiło całe zawody.

PAP: Czy tytuł mistrzowski był w waszym planie na 2015 roku?

Ł.H.: Zdecydowanie tak, choć dobrze wiedzieliśmy, że grono chętnych jest szerokie.

PAP: Na rajdowych trasach w Polsce nastąpiła zmiana pokoleniowa. Odeszli Leszek Kuzaj, Tomasz Czopik czy Paweł Dytko. I chyba jeździ mniej zawodników. Do tego, choć odcinki specjalne oglądają tysiące kibiców, widać spadek zainteresowania mediów. Co zrobić, aby to zmienić?

Ł.H.: Spadek popularności rajdów w mediach to bardzo złożony temat, choć nie ma jednej przyczyny. Oczywiście, że można lepiej ten sport promować, nawiązać bliższe relacje ze sponsorami, przygotowywać ciekawe relacje telewizyjne. Główny problem to fakt, że kiedyś rajdówki bardzo odróżniały się od samochodów, jakie widzieliśmy na ulicach. Dziś większość sprzętu, którymi kibice przyjeżdżają nas oglądać, ma więcej koni mechanicznych niż Fiesta R5. Szybkość już ludzi nie pasjonuje. A dodatkowo, wszystko jest w internecie, nie trzeba się ruszać z domu, aby nas oglądać. Kibice stają się coraz bardziej wygodni.

PAP: Jak zatem ocenia pan cały tegoroczny sezon?

Ł.H.: Był ciekawy. Gdyby nie Bryan (Bouffier - PAP), z pewnością nie byłoby tylu emocji. Bardzo podniósł się poziom sportowy. W walce o tytuł liczyło się w zasadzie trzech zawodników, obok mnie i Bryana, także Grzegorz Grzyb. Trochę szkoda, że do rywalizacji nie włączyło się jeszcze kilku innych kierowców.

PAP: Pana tytuł to - dla niektórych obserwatorów rajdów - pewna niespodzianka...

Ł.H.: Dla mnie nie! Pracowałem na to ponad 15 lat. Oczywiście jestem realistą i wiem, że rajdy to nie piłka nożna i większość ludzi nie ma pojęcia, że taki cykl, jak RSMP jest rozgrywany. I znowu wracamy do problemu promocji dyscypliny. Popularność dawnych mistrzów była ogromna, my teraz jesteśmy zawodnikami, których znają tylko kibice, którzy mocno interesują się rajdami.

PAP: Jakie jest pana największe sportowe marzenie. Może start w klasyku w Monte Carlo?

Ł.H.: Muszę trochę oswoić się z nowa sytuacją i postawić sobie nowe cele. Wolę raczej twardo stąpać po ziemi, więc te cele raczej nie będą w sferze marzeń, tylko będę się starał je realnie osiągnąć w jak najkrótszym czasie.

PAP: Czy mieliście w tym roku jakieś niebezpieczne "przygody"?

Ł.H.: W zasadzie na każdym rajdzie takich sytuacji jest dużo, ale w tym roku, na szczęście, obyło się bez większych problemów. Poza tym "przygody", jakie miałem w przeszłości, mocno mnie zahartowały i wiem, jak sobie z tym radzić.

PAP: Co może pan doradzić młodym ludziom, którzy marzą o karierze kierowcy rajdowego?

Ł.H.: Mogę poradzić, aby się kilka razy poważnie nad tym zastanowili. Jeżeli zdania nie zmienią, to radzę zabrać się do pracy. Przy odrobinie szczęścia i po wielu latach może uda się zarobić środki pozwalające na starty, zanim refleks, konieczny do jazdy, nie umknie.

PAP: Czy miał pan kontakt z innymi dyscyplinami?

Ł.H.: Dawno temu, jako 10-latek zacząłem grać w tenisa. Przez siedem lat trenowałem w Górniku Zabrze.

PAP: Jakim jest pan kierowcą w normalnym ruchu drogowym?

Ł.H.: Jazda w normalnym ruchu jest bardziej niebezpieczna niż na odcinku specjalnym. Ja osobiście jeżdżę bardzo ostrożnie.

PAP: Czym, obok sportu, pasjonuje się rajdowy mistrz Polski?

Ł.H.: Rodzina, praca, sport. Trudno znaleźć czas na więcej rzeczy.

PAP
Dowiedz się więcej na temat: rajdy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy