Groził, że zakopie mnie w lesie

Opublikowany przez nas ostatnio tekst na temat wojny, jaka od dłuższego czasu toczy się pomiędzy kierowcami samochodów a motocyklistami wywołał spory odzew.

Oto list motocyklisty, który podjął właśnie trudną decyzję rozstania się ze swoją dwukołową maszyną. Dlaczego? Poczytajcie:

Chciałbym wtrącić swoje 5 groszy do artykułu "Motocykliści i kierowcy. Dosyć tej wojny!", który utwierdził mnie w przekonaniu, że podjąłem dobrą decyzję o sprzedaży motocykla.

Uważam, że powyższy artykuł w większości oddaje stan faktyczny relacji motocyklista - kierowca samochodu. Chciałbym go jednak uzupełnić o swoją przygodę, która doprowadziła do tego, że sprzedaję aktualnie motocykl i zaczynam się cieszyć z tej decyzji.

Kilka słów o mnie. Mam 22 lata, prawo jazdy kategorii B od lat 4, kat. A od paru miesięcy. Na motocykl zdecydowałem się tylko i wyłącznie ze względów ekonomicznych, gdyż codziennie dojeżdżam do pracy na drugi koniec Poznania,oraz w roku akademickim na uczelnię. Jeździłem Yamahą YBR 125, motorem małym, ale co za tym idzie, palącym około 2-2,5 l / 100 km. W kontekście zacytowanego artykułu, jestem przekonany, że nie mogę sobie zarzucić jakiegokolwiek chamstwa na drodze z mojej strony.

Sytuacja która mi się przytrafiła, miała miejsce w środku poprzedniego tygodnia, koło godziny 19 gdy wracałem z pracy. Dojeżdżając do świateł spokojnie przebijałem się środkiem drogi dwupasmowej na sam początek kolumny samochodów. Jako, że układ sygnalizacji znałem na pamięć wiedziałem, że spokojnie zdążę i jeszcze chwile na nich postoje. Gdy zapaliło się "zielone" spokojnie ruszyłem "lewoskrętem" w kolejną ulice, gdy nagle z piskiem opon, trącając lusterkiem wyprzedził mnie opel omega i z całym impetem zahamował przed nosem. Jegomość wychylił się przez okno i zaczął wyzywać od kretynów / idiotów / **** / itp.

Reklama

Groził mi, że jeżeli jeszcze raz odważę się wyprzedzić go na światłach to mnie pozabija i zakopie w lesie (?!). Byłem na tyle zły, że nie zważając na jego groźby powiedziałem, że chyba jest idiotą i nie zdaje sobie sprawy z tego, że jadę tylko na 2 kółkach, a swoim kretyńskim manewrem mógł mnie zabić.

Facet, po usłyszeniu tych słów zaczął wysiadać z samochodu , więc nie chcąc wdawać się z nim w bójkę zapiąłem bieg i zjechałem na pobliską stacje. Widząc, że delikwent pojechał dalej, odetchnąłem trochę, żeby dojść do siebie i ruszyłem dalej. Po przejechaniu góra 400 m, wyżej wspomniany "kierowca samochodu" wybiegł na środek drogi uderzając mnie rozpędzonego do ok. 60 km/h z pięści w plecy i odpychając na chodnik.

Jeszcze nie wiem jak, ale udało mi się uniknąć upadku, jednak wytrącony z równowagi uderzyłem w krawężnik krzywiąc przednią i tylną felgę, po czym prawym lusterkiem uderzyłem w płot rozwalając rękę, manetkę i lusterko.

Po paru minutach obudziłem się w bocznej uliczce znajdującej się 100 m dalej. Ocuciła mnie starsza pani, która była świadkiem całego zdarzenia. Z jej relacji wiem, że po całym zdarzeniu, zjechałem w powyższą alejkę i najprawdopodobniej zemdlałem (na szczęście już przy małej prędkości) upadając razem z motocyklem na bok... Nikt z kierowców jadących za mną nie zareagował. Z perspektywy pary dni, które minęły od tego zdarzenia, cieszę się, że żyję.

Ale nadal nie mogę zrozumieć, co zrobiłem człowiekowi, który z przekleństwami na ustach chciał mnie ZABIĆ! Na motocykl już raczej nie wsiądę.

Pozdrawiam i życzę więcej szczęścia do ludzi, oraz apeluję o jazdę w odpowiednim stroju. Ja jechałem w kurtce Dainese'a i wzmacnianych dżinsach, może dzięki temu jestem cały.

Zjedź na pobocze.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wojny | motocykl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy