Turbinka Kowalskiego. Pamiętasz?

Zgodnie z obecnie obowiązującymi trendami, samochody mają być coraz bezpieczniejsze dla kierowców, pasażerów i pieszych, a także stanowić możliwie coraz mniejsze zagrożenie dla środowiska naturalnego.

Zarówno w codziennej eksploatacji - przez ograniczenie emisji szkodliwych związków chemicznych w spalinach, jak i po zakończeniu żywota pojazdu - przez recykling tego, co z niego pozostanie.

Na "ekologizację" samochodów ich producenci poświęcają mnóstwo czasu i pieniędzy, tymczasem nie brakuje domorosłych racjonalizatorów, którym wydaje się, że ten sam cel mogą osiągnąć szybko, łatwo i tanio.

W ilustrowanym dodatku do popularnego dziennika trafiliśmy na zwierzenia zmotoryzowanego ekoentuzjasty, który opowiada, jak nie rezygnując z jeżdżenia własnym autem, dba o ziemski klimat i przyrodę. Dba mianowicie dwojako: przez stosowanie się do zasad ecodrivingu oraz modyfikacje samochodu, zmierzające do zredukowania zużycia paliwa. Wiadomo przecież, że im mniejsze spalanie, tym mniej dwutlenku węgla i innych paskudztw w powietrzu.

Reklama

Adam, bohater tekstu, stara się maksymalnie ograniczyć masę pojazdu. To można zrozumieć, chociaż wyciąganie tylnych siedzeń, gdy nikt na nich nie podróżuje, wielu uzna zapewne za przesadę. Bardziej kontrowersyjne wydają się jednak inne działania...

"Zasłoniłem wlot do chłodnicy, dzięki czemu silnik się szybciej nagrzewa, a wiadomo, że samochód najwięcej pali, jak silnik ma zimny. Żeby nie było zagrożenia, że silnik się zagrzeje, moja zasłona się otwiera, gdy słyszę, że włączył się wiatrak chłodzący. Tylne koła nie muszą skręcać, więc je zasłoniłem, co poprawiło przepływ powietrza wzdłuż samochodu. Z tyłu przedłużyłem linię dachu i boków, co zmniejszyło obszar turbulencji" - opowiada racjonalizator.

Wspomniane modyfikacje kosztowały 300 zł. Przyniosły jednak wymierne efekty, bowiem, jak twierdzi Adam, jego peugeot 307 kombi podczas podróży do Rumunii (pięć osób i tyleż dużych plecaków) spalił zamiast dotychczasowych 5,5 litra benzyny na 100 km, tylko 4,2 litra.

No proszę... Tam - miliony dolarów, długotrwałe próby drogowe, badania w tunelu aerodynamicznym, skomplikowane symulacje komputerowe, tu - trzy stówki i parę prostych zmian. A rezultaty zbliżone. Czy to możliwe?

Sklepy są pełne cudownych preparatów, które wlane do baku czy dodane do oleju mają sprawić, że nasz samochód zadowoli się dosłownie kroplą benzyny. Co prawda publikowane w prasie testy obnażają ich bezużyteczność, ale skoro są wciąż sprzedawane, to znaczy, iż ktoś je kupuje. Od czasu do czasu pojawiają się też sensacyjne wynalazki samotnych geniuszy, które mają zrewolucjonizować technikę motoryzacyjną. Takie jak choćby sławna "turbinka Kowalskiego", którą w latach 80. zajmowały się najwyższe gremia partyjne i państwowe PRL. Tymczasem cudów nie ma. Chociaż niektórzy wierzą, że jednak się zdarzają, tylko są ukrywane przez żądne panowania nad światem ciemne siły...

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: silnik
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy