Samochody? Przecież to się nie opłaca...
Kiedyś żartowano, że komunizm to taki ustrój, w którym po roku zabrakłoby piasku na Saharze i w którym do wszystkiego trzeba dopłacać, nawet do gorzelni.
W kapitalizmie jest... podobnie. Przynajmniej jeśli chodzi o opłacalność produkcji w krajach, gdzie robotnikom płaci się więcej niż dwa dolary dziennie.
Doskonałym przykładem są tu statki i losy stoczni, ale także samochody. Okazuje się, że przemysł motorozacyjny to też kiepski biznes a właściciele fabryk samochodów podtrzymują go głównie ze względów społecznych, w trosce o zatrudnionych tam pracowników.
Każda nowa inwestycja w tej branży wymaga wsparcia finansowego ze strony państwa. Darmowa działka pod budowę, wieloletnie ulgi albo całkowite zwolnienie z podatków, zapewnienie pełnej infrastruktury itp. Politycy dobrze wiedzą, że informacja o pozyskaniu ważnego inwestora (Kia na Słowacji, PSA w Czechach, Toyota w Polsce...) działa na masową wyobraźnię i przysparza im punktów u wyborców, więc nie skąpią publicznego grosza.
Później nie jest lepiej. Najmniejsze nawet zawirowanie ekonomiczne powoduje, że producenci aut znowu wyciągają rękę po pieniądze podatników. Spójrzmy choćby na obecny kryzys i zamieszanie wokół General Motors. Gdy tylko pojawiła się wieść o groźbie bankructwa giganta, natychmiast na jego ratunek z amerykańskiego budżetu popłynęły miliardy dolarów. Atmosferę podgrzewają związki zawodowe, szantażując rządy hasłem o konieczności zachowania za wszelką cenę miejsc pracy w przemyśle samochodowym.
Parę dni temu media poinformowały, że również Wielka Brytania, Hiszpania i Belgia obiecały General Motors wielomilionową pomoc. Doszło do tego, że unijny komisarz ds. przemysłu Guenter Verheugen ostrzegł państwa, w których są fabryki Opla, przed licytowaniem się na propozycje subwencji dla GM w zamian za utrzymanie zakładów i zatrudnienia.
Ta sytuacja najbardziej chyba irytuje właścicieli małych firm, drobnych przedsiębiorców, którzy też zapewniają miejsca pracy, ale na żadną pomoc oczywiście liczyć nie mogą.