Czy to debilizm?

Czy jazda z taką, czy inną prędkością świadczy o tym, że kierowca jest delikatnie mówiąc - idiotą?

Telewizja, czasopisma, internet - wszędzie słyszymy, że nadmierna prędkość jest jedną z głównych przyczyn wypadków. Z tym się zgadzam. Ale jest ich kilka. Oto moje poglądy na tę sprawę.

Powiedzmy, że kierowca o imieniu Zbychu ma dziś do pokonania 500 km. W polskich warunkach taki dystans to nie lada wyczyn. Nie mamy autostrad, musimy przejeżdżać przez wsie, centra miasta, stać w korkach. Na dodatek, co kilkaset metrów stoją znaki ograniczenia prędkości - 40, 30 km/h itp.

I co robi Zbychu? Przez pierwsze kilometry podróży posłusznie zwalnia do przepisowej prędkości (przy akompaniamencie klaksonów i złowrogich spojrzeń innych kierowców), po czym po "entym" ograniczeniu nie zwraca już na nie uwagi. Przykre? Tak. Prawdziwe? Tak.

Reklama

Do czego zmierzam? A no do tego, że na polskich drogach jest za dużo ograniczeń prędkości. Aby rozwiązać ten problem trzeba by przebudować ulice, skrzyżowania, zrobić porządne przejścia dla pieszych tak, aby jazda była bezpieczniejsza i szybsza. Bo nie zawsze wyższa prędkość = WIELKIE niebezpieczeństwo. Niestety, na modernizację i budowę nowych dróg nie ma pieniędzy. W Polsce nigdy nie ma pieniędzy!

Nie zapominajmy o kochanych fotoradarach i niebieskich schowanych za krzakiem z suszarką w ręku (najczęściej bez homologacji). Cały ten interes (bo chyba tylko o ściąganie kasy od kierowców chodzi) ma podobno służyć bezpieczeństwu.

A jak jest w praktyce? Kierowca, który śmignie 120-stką koło fotoradaru, pewnie nawet nie zauważy, że zrobiono mu fotkę. Dalej będzie jechał tak samo - 20, 50, 100 kilometrów. I to ma poprawić bezpieczeństwo?

Czemu fotoradary nie są pomalowane w jaskrawe kolory, tak aby z daleka były widziane? Tak, aby kierowca zwolnił w tym miejscu - przed przejściem dla pieszych czy niebezpiecznym skrzyżowaniem?

A tak szary fotoradar ginie w gąszczu znaków (Polska to jeden z krajów, który jest przeładowany znakami drogowymi). A może jednak kasa jest ważniejsza niż to, aby kierowca zredukował prędkość?

Wróćmy do ograniczeń. Powiedzmy, że jedziemy w terenie zabudowanym, tj. w 99 proc. mamy ograniczenie do 50 km/h. Po 3 pasy w każdą stronę, jezdnie oddzielone barierkami i pasem zieleni [mam nadzieję, że wiecie, o co chodzi - nie pamiętam fachowej terminologii heh] Powiedzcie szczerze - czy osoba jadąca setką w takim miejscu powinna być traktowana tak samo, jak osoba jadąca po wąskiej, wiejskiej ulicy? Po wsi, w której nie ma nawet chodnika? Wsi, w której dzieciaki wybiegają ciągle na ulicę? Wg mnie nie, ale cóż - teren zabudowany = 50 km/h i basta (nie wszędzie, ale tam gdzie ja jeżdżę - najczęściej tak).

Kiedyś był pomysł stawiania atrap policjantów i radiowozów. Pomysł wg mnie dość dobry. Prawda, że jak ktoś jest tutejszy, albo jechał już tą trasą, to wiedział, że to atrapa. Ale jeśli jechał obcy - to zwolnił. Niestety - polscy wandale niszczyli atrapy i z powodu wysokich kosztów zrezygnowano z tej akcji.

Na koniec historia, która mi się przydarzyła (będąc pasażerem). Było zimno, ok 3 stopni C. Wracaliśmy z Krakowa. Policjant dokonał pomiaru prędkości auta z wnętrza radiowozu. Nawet nie chciało mu się wyjść, tylko strzelił siedząc sobie wygodnie w ciepłym fotelu. Ehh ...

Oczywiście nie jestem za tym, aby znieść WSZYSTKIE ograniczenia. Po prostu chciałbym, aby ludzie stawiali je w miejscach, w których NAPRAWDĘ jest niebezpiecznie i nie ma możliwości ich przebudowy.

Czekam na Wasze opinie i kulturalną krytykę [o co trudno, wystarczy popatrzeć na komentarze typu "Ty debilu! TYLKO JA mam racje" itp]. Pozdrawiam, internauta.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: prędkość | jazda | kierowca
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy