"Brednie" Zientarskiego

Polski rząd zastanawia się, co zrobić z tzw. podatkiem ekologicznym, który miałby zastąpić akcyzę, a w dalszej perspektywie pomóc usunąć z naszych dróg jeżdżący złom, który dymi i truje na potęgę (chociaż to powinno się odbyć już dawno w ramach obowiązujących przepisów o dopuszczeniu do ruchu).

I polski rząd ma poważny problem, a to ze względu na rozpętywaną wciąż od nowa populistyczną histerię pod hasłem, że Polacy są nędzarzami i nie stać ich na nic lepszego niż auta przywożone z całej Unii przez handlarzy. Zapewne nasłucham się wyjątkowo wielu ciepłych słów, ale i tak to napiszę: brednie! Nawet jeśli do tego populistycznego chóru przyłącza się Włodzimierz Zientarski, powtórzę to jeszcze raz: brednie - szczególnie w jego wydaniu, bo to mój kolega po fachu, dziennikarz motoryzacyjny, znawca aut i rynku.

To brednie, bo jeśli człowiekowi, który szermuje takimi argumentami, jak bieda, przedstawić wyliczenie, z którego wynika, iż kupiony przezeń od cwanego handlarza - okazyjnie, a jakże! - staruch kosztował go przez trzy lata niemal co do grosza tyle samo, co nabyty na kredyt lub w leasingu samochód nowy lub prawie nowy, a w dodatku że przez te trzy lata auto nowe (prawie nowe) by się nie psuło, nie wymagało wkładu pieniędzy innego niż na eksploatację, natychmiast zmieni argumentację.

I nagle się dowiemy, że może i tak, ale za te same pieniądze on ma samochód może starszy, ale za to dużo większy, wyższej klasy, znakomicie wyposażony, fantastycznie utrzymany, w doskonałym stanie technicznym - no i o wiele bezpieczniejszy. Bo jak popatrzeć po ogłoszeniach w naszych mediach, wyłącznie takie auta są do nas sprowadzane. Może i mają po 10-15 lat, ale przez ten czas przejechały tylko po 120 000 km, mają wszystkie wpisy w książce wozu, pełną dokumentację serwisowania wyłącznie w autoryzowanych warsztatach i najwyżej przeżyły obcierkę na parkingu.

Reklama

Po prostu Niemcy, Francuzi, Holendrzy, Austriacy i inni specjalnie czekają na polskiego handlarza, żeby mu oddać swój wypieszczony samochód. Oddać za bezcen, oczywiście, charytatywnie. Bo nasi handlarze nigdy w życiu przecież by nie kupili samochodu drogiego! Ani, oczywiście, rozbitego, zajeżdżonego, od Turka, czy jakoś tak.

Dziwne tylko, że jak się popatrzy na ogłoszenia motoryzacyjne w Europie Zachodniej, to samochody dokładnie takie znakomite, jakie oferują u nas handlarze (mam oczywiście na myśli opis...), kosztują już tam, w Niemczech czy gdzie, dwa razy więcej. A gdzież polskie opłaty, podatki, a gdzie marża handlarzy? Oni też działają charytatywnie?

A jeśli nawet, to skąd na polskich drogach te tysiące samochodów ewidentnie trzymających się kupy tylko dzięki spawom, lakierowi i szpachli? I dymiących, kapiących olejem i gubiących kawałki wydechów czy blach podwozia? I wymagających ciągłego dolewania oleju, lądujących na poboczu po wybuchu chłodnicy w byle korku w cieplejszy dzień? To Polacy je tak natychmiast zniszczyli? Bo przecież były jeżdżącym ideałem w chwili zakupu od handlarza?

Nie, powiedzmy to wprost: handlarze nie działają charytatywnie. Oni skupują i sprzedają złom - tyle że odpicowany. I wszyscy o tym doskonale wiedzą, tylko jak kupują od nich auto, to właśnie w tym przypadku ma być inaczej. A inaczej nie jest, bo być nie może. Bo handlarze - jak każdy normalny człowiek w kapitalizmie - działają z chęcią maksymalizacji zysku. To nie przestępstwo. Przestępstwo to dopuszczanie do ruchu takich zwłok samochodów. To jest właśnie szrot, złom, trupiarnia.

I to właśnie takie pojazdy powinny być wycofane z ruchu. Podatek ekologiczny nie ma uderzyć w samochody nawet bardzo stare, ale w pełni sprawne technicznie.

A tak w ogóle, to wcale nie jesteśmy osamotnieni w lebiedzeniu - każdy kraj, w którym wprowadzano przepisy proekologiczne w motoryzacji, przechodził okres niemal rewolucji. Przecież nikt z własnej woli nie pozbędzie się samochodu, który już ma i który lubi, tylko dlatego, że ten pojazd emituje spaliny albo zużywa olej. I tak było w latach 1970. w USA, a w 1980 w Europie Zachodniej. Konieczne było wprowadzenie odpowiednich przepisów - i ich egzekwowanie.

U nas też to jest konieczne. Podobnie jak wyeliminowanie z publicznej dyskusji ewidentnego populistycznego zaklinania rzeczywistości. Nas nie stać właśnie na to, chociaż opowiadanie o rzekomej nędzy Polaków jest w ogóle kretyńskie. Nędza to jest wtedy, jak nie ma co jeść, a nie wtedy, jak nie można sobie pozwolić na kupno samochodu - ale to tylko tak przy okazji, jakby znów ktoś chciał mówić, że jesteśmy za biedni, żeby wprowadzić u nas euro, ale w następnym zdaniu będzie się domagał udziału Polski w grupie G20, bo przecież jesteśmy wśród 20 najlepszych gospodarek świata? Maciej Pertyński

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: złom | handlarz | polski rząd
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy