Aktywiści przeciw policji? Absurdalne pomysły!

W Polsce od wielu lat aż 1/3 ogółu wszystkich ofiar wypadków drogowych stanowią tzw. "niechronieni uczestnicy ruchu drogowego" - głównie piesi i rowerzyści. Nie jest tajemnicą, że do wielu wypadków dochodzi na przejściach dla pieszych. Z tego względu, zwłaszcza jesienią, gdy warunki atmosferyczne utrudniają obserwację, pojawiają się kampanie społeczne mające na celu edukację niechronionych uczestników ruchu.

Chodzi zwłaszcza o grupę pozbawioną prawa jazdy, która często nie zdaje sobie sprawy z fizyki prowadzenia pojazdu i ograniczonego pola widzenia kierujących. W ostatnim czasie karierę robiły w sieci dwa zdjęcia autorstwa Christiana Tomasa, szwedzkiego eksperta od bezpieczeństwa ruchu drogowego. Fotografie dokumentowały, jak diametralnie różni się postrzeganie niechronionego uczestnika ruchu drogowego w zależności od tego, czy posiada on jaskrawe elementy ubioru. Kampania nie spodobała się jednak miejskim aktywistom, którzy - zamiast szansy na zwiększenie bezpieczeństwa - doszukują się w niej zjawiska "wiktymizacji ofiar". W ich opinii winę za zdarzenie zawsze ponosi kierowca.

Reklama

W serwisie internetowym organizacji "Zielone Mazowsze" pojawił się ostatnio tekst autorstwa Marcina Jackowskiego zatytułowany "Kto wciska ciemnemu ludowi jaskrawe ubrania". W publikacji przeczytać można m.in. że w rzeczywistości autor zdjęć miał inne intencje, a tego typu kampanie to - uwaga "traktowanie pieszych niczym pariasów czy podludzi"!

Autor powołuje się również na "ekspertów" pokroju Łukasza Zbolarskiego (redaktor prowadzący kontrowersyjnego serwisu brd24.pl), który w jednym z wpisów na Twitterze napisał, że: "Co wynika ze zdjęć Christiana Thomasa? Tylko (a w Polsce raczej aż) to że masz tak dojechać do przejścia dla pieszych, by zauważyć nawet stojącego w czarnej kapocie. Bo on tam może być - to podpowiada ci olbrzymi znak drogowy".


Szkoda, że tego rodzaju zaklinanie rzeczywistości każdego roku liczone jest w setkach ofiar. Chcąc skutecznie oddziaływać na rzeczywistość trzeba mieć bowiem świadomość aktualnej sytuacji, a nie bazować utopijnych wizjach. Pewnie, że kierowca powinien być w stanie zobaczyć pieszego w każdej sytuacji. Wystarczy przecież wprowadzić całkowity zakaz występowania opadów atmosferycznych, osadzania się pary wodnej na szybach, zabrać prawo jazdy wszystkim okularnikom, czy wprowadzić nakaz prowadzenia samochodów w stoperach, by troskliwi rodzice nie byli rozpraszani przez dzieci! Przecież człowiek wsiadający za kierownicę, w ułamku sekundy przestaje być ofiarą, a staje się bogiem - zyskuje nagle nadprzyrodzoną moc panowania nad fizyką, optyką czy fizjologią!

To prawda - wina za wypadki na przejściach dla pieszych najczęściej przypisywana jest kierowcy, ale nie jest tajemnicą, że do ich zaistnienia w znacznym stopniu przyczynia się przestarzała infrastruktura. Dość przypomnieć, że w wyniku kontroli przejść dla pieszych przez GDDKiA na 682 skontrolowane przejścia adnotacja "brak uwag" dotyczyła tylko 11! Co więcej, audyt dotyczył wyłącznie przejść będących pod zarządem GDDKiA, czyli instytucji mogącej służyć za wzór w dziedzinie zarządzania infrastrukturą drogową!


W tym miejscu warto przypomnieć, że w samej tylko Warszawie mamy obecnie grubo ponad 4 tys. przejść dla pieszych podlegających wielu zarządcom. Nie przez przypadek w raporcie GDDKiA znalazło się stwierdzenie, że w efekcie rozrzutnego stosowania tego typu obiektów samych przejść "jest za dużo i uległy one deprecjacji". W wielu miastach - nawet daleko poza ścisłym centrum - liczba przejść dla pieszych sięga dziesięciu na kilometrze. Mówiąc prościej - rekordowa liczba wypadków na przejściach nie pozostaje przecież bez związku z... rekordową liczbą samych przejść. Co więcej te często stosowane są w naszym kraju jako element "uspokajania ruchu", co samo w sobie stanowi zaprzeczenie idei bezpieczeństwa ruchu drogowego, w myśl której trzeba minimalizować ryzyko wypadków, a nie je potęgować!

W efekcie rola przejścia, które powinno przecież stanowić "świętość", w Polsce dawno już została zmarginalizowana. Polskiej infrastruktury w żaden sposób nie można więc porównywać ze Skandynawią czy Niemcami, gdzie zdecydowana większość przejść dla pieszych ma ruch kierowany (sygnalizacja świetlna), a same przejścia stosowane są wyłącznie w miejscach, w których jest to konieczne, a nie na przedłużeniu losowych ciągów komunikacyjnych! Idziemy o zakład, że w samej tylko Warszawie znajdziemy więcej przejść dla pieszych o ruchu niekierowanym niż w całej - przytaczanej przez autora artykułu - Szwajcarii!

Samozwańczym ekspertom przypominamy, że istotą BRD jest bezpieczne współistnienie różnych użytkowników dróg, a nie przerzucanie się odpowiedzialnością za ewentualne wypadki. Dopóki nie zrozumie tego środowisko aktywistów i "ekspertów", w dalszym ciągu przodować będziemy w statystykach wypadków. Nic nie stoi przecież na przeszkodzie, by przyjąć np., że za każdy wypadek z udziałem motocyklisty odpowiedzialny będzie kierowca jednośladu. W zależności od upodobań do roli "bandytów" można przecież podciągnąć każdą z grup użytkowników dróg. Problem w tym, że przesunięcie ciężaru odpowiedzialności karnej bez wyeliminowania czynników ryzyka - w najlepszym wypadku - nie będzie mieć wpływu na liczbę wypadków. W gorszym zadziała odwrotnie do założeń, "druga strona" poczuje się przecież bezkarna...

Podsumowując: nie sposób pozbyć się wrażenia, że wszelkiej maści aktywiści ponad zdrowy rozsądek stawiają najdziwniejsze ideologie, jak np. - tu cytat - "odzyskanie miasta do chodzenia". Nie jest to teza pozbawiona podstaw. Przypominamy, że przy okazji prac nad nowelizacją Prawa o ruchu drogowym postulowali oni np. o usunięcie zapisu zabraniającego pieszemu "wejścia wprost pod nadjeżdżający pojazd" (!), a jeden z guru warszawskiego "aktywu miejskiego" - Robert Buciak - twierdził, że stosowanie kładek i przejść podziemnych to przejaw "dyskryminacji pieszych".

Paweł Rygas

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama