2 zł za 100 km. To możliwe, ale czy się opłaca?

Słoneczne popołudnie. Na podwórko przed osiedlowymi garażami wtacza się dostojnie polski fiat 125p na wychuchanych, polonezowskich alusach.

Za kierownicą Jurek "Jura" Janicki - prezes Automobilklubu Legnickiego - obok niego - "na prawym" - właściciel kredensa, jak zwykle rozchichotany, Piotrek "Krzesacz iskier" Porada.

Na miejscu jest już etatowy klubowy mechanik - Zenek Zalewski, kłębiący się nad gruntową dojazdówką kurz z daleka zdradza, że w swoim wypucowanym volvo zbliża się też Sławek Szostak. Krótko mówiąc - załoga w komplecie.

Trampek, jakich wiele...

Gdy ciężkie drzwi niewielkiego garażu powoli odsuwają się na boki, w mroku zarysowuje się znana wszystkim sylwetka trabanta. Nie jest to jednak kolejny klubowy eksponat, który na zlotach pojazdów zabytkowych przyciąga spojrzenia wychuchanym lakierem i dopieszczonymi detalami. W tej chwili "trampka" trudno nazwać nawet samochodem. Karoseria straszy pustymi oczodołami reflektorów, wnętrze i komora silnika, niczym wigilijny karp, zostały dokładnie wypatroszone.

Reklama

Krótką chwilę refleksji szybko przerywa rzucony przez Piotrka sprośny żart, po którym ekipa wybucha szczerym, przenikającym osiedle śmiechem.

Przebranym w robocze ciuchy, uzbrojonym w młotki, szlifierki i spawarkę facetom nikt nie musi mówić, co mają robić. W kilka chwil garaż pustoszeje.

Wyprowadzony na świeże powietrze trabant szybko ląduje na motoryzacyjnym wynalazku rodem z PRL-u - tzw. "kołysce". Ułożony na boku, sprawia teraz wrażenie rozleniwionego, jakby po latach ciężkiej pracy w końcu usadowił się wygodnie na kanapie. Niestety, ten sielankowy obraz szybko pryska. Piotrek chwycił już w ręce szlifierkę kątowa i sypiąc snopami iskier pokazuje licznie zgromadzonej na balkonach okolicznych bloków publiczności, że obróbka metalu nie ma dla niego tajemnic. Zadanie na dzisiaj - połatać podłużnice i stworzyć od nowa trzymające się jedynie na konserwacji progi (tylko zupełni dyletanci twierdzą, że "kartonowe" trabanty nie rdzewieją...).

Wbrew pozorom, grupka legnickich motomaniaków nie "bawi" się wcale w rekonstrukcję popularnej niegdyś "mydelniczki". W stuku młotków, snopach iskier i pyle szlifowanej rdzy powstaje tu zupełnie wyjątkowy pojazd - trabant z napędem hybrydowym! Auto nie będzie jednak hybrydą w popularnym znaczeniu tego słowa. Posiadać będzie wprawdzie dwa silniki - spalinowy i elektryczny - tyle tylko, że w zależności od potrzeb, jeden z nich transportowany będzie... w bagażniku.

Elektryczny? Dajcie im 15 minut...

To nie żart. Wymyślona przez Jurka Janickiego koncepcja zachęcać ma domorosłych konstruktorów do zgłębiania tajników dawnej i nowoczesnej motoryzacji. O co chodzi?

"Chrzest bojowy" auta odbędzie się już 17 września na zlocie pojazdów zabytkowych w dolnośląskich Polkowicach. Przed tworzonym w garażu "kartonem" stoi bardzo trudne zadanie. Auto dojechać ma na zlot jako standardowy, zasilany archaicznym kopcącym dwusuwem trabant, a następnie - na oczach zgromadzonej publiczności - w kilka chwil, zamienić się w nowoczesne, "przyjazne środowisku" auto elektryczne.

Wybór trabanta nie był, rzecz jasna, przypadkowy. Auto ma bardzo prostą konstrukcję, w porównaniu np. z maluchem oferuje też sporo więcej przestrzeni niezbędnej do zabudowania baterii akumulatorów. Ogromną zaletą jest również dwusuwowy silnik, który - po odkręceniu kilku śrub - większość nawet niezbyt rosłych facetów - może po prostu wziąć pod pachę i zabrać na noc do domu.

By tego rodzaju publiczna konwersja była możliwa, samochód musi zostać gruntownie przebudowany. Z tego względu legnicka ekipa wspawała już specjalne skrzynie na akumulatory oraz przygotowała niewielką, usytuowaną nad skrzynią biegów platformę, na której montowany będzie motor elektryczny. Ten, za pomocą pasa zębatego, przenosić ma moment obrotowy bezpośrednio na wałek sprzęgłowy. Rozwiązanie takie ma wprawdzie kilka wad, ale pozwala dowolnie i szybko zmienić motor elektryczny na inny, testując tym samym różne konfiguracje napędu.

Początkowo jako elektryczne źródło napędu służyć będzie francuski silnik o mocy 9 kW (48 V). Jurkowi udało się go zdobyć za stosunkowo niewielkie pieniądze od pana, który zajmuje się demontażem linii technologicznych w Niemczech. Wymagało to wprawdzie wycieczki na drugi koniec Polski, ale czego nie robi się dla frajdy. Moc maksymalna nie jest może zbyt imponująca, ale - przynajmniej w teorii - moment obrotowy zapewniać powinien osiągi zbliżone do oryginalnej jednostki napędowej. Biorąc pod uwagę miejskie zastosowanie auta oraz fakt, że motor elektryczny kręci prawie 3 tys. obr./min (nie trzeba stosować dodatkowych przekładni) osiągnięcie prędkości podróżnych na poziomie 70-80 km/h uznać będzie można za sukces.

2 zł za 100 km? Możliwe, ale czy się opłaca?

Największym problemem przy przeróbce auta na napęd elektryczny jest dobór odpowiednich akumulatorów. W przypadku trabanta wybór padł na osiem żelowych akumulatorów 12V/84Ah. Cztery z nich zamontowane będą w komorze silnika, cztery znajdą miejsce w specjalnej, zabudowanej w bagażniku skrzyni. Nie jest to, niestety, idealne rozwiązanie, ale zapewnia w miarę rozsądny kompromis między ceną (ok. 4 tys. zł za komplet), a osiągami.

Na jaki realny zasięg można liczyć? Teoretycznie, możliwe jest przejechanie nawet 100 km, tyle tylko, że wiązałoby się to z całkowitym wyładowaniem akumulatorów, co znacznie skraca ich żywotność. Zdecydowanie lepszym rozwiązaniem jest ograniczenie cyklu do 60 proc., co powinno dać od 40 do 60 km zasięgu i wydłużyć żywotność baterii do około 400-500 ładowań.

Maniacy z Legnicy od razu zaznaczają, że tego typu konwersja - wbrew temu, co można wyczytać na niektórych forach - przynajmniej na dzień dzisiejszy - zupełnie się nie opłaca. Sama przeróbka - nie licząc ceny auta - powinna zamknąć się w kwocie około 10 tys. zł. 500 cykli ładowania pozwoli użytkować samochód przez - mniej więcej - dwa lata. Chociaż, biorąc pod uwagę wyłącznie koszt naładowania baterii, na pokonanie 100 km nie powinniśmy wydać więcej niż 2-3 zł, po tym czasie trzeba będzie zainwestować w nowe akumulatory. W najlepszym przypadku, wyjdziemy więc na zero. Trzeba jednak przyznać, że postęp w dziedzinie magazynowania energii elektrycznej jest ogromny, co rodzi nadzieję, że najodpowiedniejsze do zastosowań trakcyjnych akumulatory LiFePo znacznie potanieją (obecnie za komplet takich do trabanta trzeba zapłacić ok. 10 tys. zł).

Chcesz być oryginalny? Zrób to sam!

W przypadku budowanego w Legnicy trabanta nie chodzi o oszczędności. Jurek, Piotrek, Sławek, Zenek i "spółka" chcą po prostu udowodnić, że - by stworzyć, niemal od podstaw, coś wyjątkowego - nie trzeba posiadać ogromnego budżetu czy profesjonalnego sprzętu. Przy odrobinie pomysłowości wystarczy pożyczona od znajomego spawarka, dużo zapału i godziny mozolnej acz niezwykle przyjemnej pracy.

Warto dodać, że żaden z konstruktorów nie zajmuje się trabantem na "pełny etat". Samochód budowany jest wyłącznie popołudniami (od - mniej więcej - miesiąca) w ramach czasu wolnego. Tego - członkowie ekipy - nie mają jednak zbyt wiele...

Wkrótce po tym, jak nowe progi trabanta trafiają na swoje miejsce, podwórko przy zenkowym garażu pustoszeje. Piotrek ucieka do domu zaaplikować wnętrzu swojego "kanciaka" kolejną porcję polerowanego drewna, Sławek urywa się, by polakierować swoje volvo 480.

Z placu boju znika też "Jura" dzielący czas między rodzinę, pracę i swoje ukochane oldtimery - triumpha renown i wartburga 311. Nie ukrywa, że również i jemu się spieszy. Musi dotrzeć do domu, zanim legnickie ulice ogarnie mrok. W budowanej przez siebie, napędzanej za pomocą silnika elektrycznego krzyżówce hulajnogi z rowerem nie zdążył jeszcze zamontować oświetlenia. Do domu ma ok 15 km, których pokonanie zajmie jego wynalazkowi jakieś 30 minut...

Z niezwykłego legnickiego garażu relacjonował Paweł Rygas

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: 100 | Fiat 125p
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy