Chciałem jechać 300 km/h. Pewnie kiedyś zginę

Wczorajszy dzień należał do z tych, podczas których odechciewa się wszystkiego. Masa pracy, do tego zmęczony kolejnymi bezsensownymi dyskusjami z ludźmi krótko przewijającymi się w mym życiorysie i równie prędko znikającymi, postanawiam wrócić do domu...

Nastała już ciemna noc. Nakładam pełny, dwuczęściowy kombinezon. Poza zdrowym rozsądkiem, butami i kaskiem, moją jedyną ochronę przed wytarciem się na asfalcie. Pieczołowicie zakładam kolejne warstwy, zapinając każdy suwak niemal w zwolnionym tempie, jakby miał to być ostatni raz. Na koniec w uszach umieszczam słuchawki, włączam ulubiony kawałek, wszystko opatulam kominiarką i zakładam kask.

Oto źródło mej nieustającej adrenaliny - suzuki GSX-R 750. Zajmuję miejsce kierowcy, przekręcam kluczyk z małym pluszowym miśkiem. Silnik wita mnie mruczącym dźwiękiem i ruszam w drogę.

Reklama

150-konny motocykl o masie nieprzekraczającej 200 kg zapewnia niezapomniane doznania, o czym z jednej strony wiedziałem, a z drugiej miałem się dopiero przekonać...

Początek podróży przebiega raczej płynnie, choć już na trzecich światłach z kolei staję obok podobnych maszyn - hondy CBR 1000 RR i jakiegoś innego "gixxa". Spojrzenie, jakim obdarzyliśmy się ze stojącymi obok motocyklistami, jest niczym wyzwanie - widzę, co masz, teraz pokaż, jak tym jeździsz! Każdy z nas niby jedynie przywitał się skinieniem głowy, ale wiadomo, że oto przed nami wyścig do kolejnych świateł. Jakieś 400 - 500 metrów prostej drogi.

Czerwone, żółte i wyczekiwana zieleń - start zdecydowanie dla mnie, motocykl lekko wstaje, może z 15 cm nad ziemię, hałas zaczyna ogarniać moją głowę pomimo słuchawek, kominiarki i świetnie wygłuszonego kasku. Drugi bieg wrzucam przy mrugającym "shift-lightcie", wskazującym taką konieczność - podczas ułamka sekundy i emocji, jakie temu towarzyszą, nie ma czasu spojrzeć na obrotomierz. Muszę lekko odpuścić ze względu na marudera w volvo i słyszę oraz niemal od razu widzę tę szybką cebeerkę - jej kierownik chce wygrać za wszelką cenę. Start dla mnie, finisz dla niego. Nic straconego, mam przed sobą dłuższą trasę. Na następnym skrzyżowaniu on zjeżdża w prawo, ja jadę przed siebie. Czuję jak w mej krwi zaczyna buzować podwyższony poziom adrenaliny zmieszany z energetykiem wypitym chwilę przed startem. To będzie ciekawa noc.

Wyjazd na autostradę łączącą Warszawę z Poznaniem przebiega raczej bez problemów. Świadomość zagrożenia ze strony spacerujących łosi odganiają myśli o chęci jak najszybszego dotarcia do domu.

Jazda z prędkością od 140 do 220 km na godzinę kończy się tym, że ok. 20 km przed Strykowem, miejscem, w którym czeka mnie zjazd z autostrady, ale również gdzie mogę i chcę rzucić wyzwanie sobie i motocyklowi, muszę poprawić plecak ponieważ od wiatru zrobił się niemal luźny - taki miniaturowy spadochron hamujący. Paski ściągnięte maksymalnie do ciała, kierunkowskaz, jedynka i OGIEŃ. 1, 2, 3 i już witam 170 na liczniku.

W końcu czuję, że oto zbliżam się do upragnionego celu, puls przyspiesza, ciśnienie rośnie, mięśnie napinają się, żyły wypełnia krew w tempie podobnym do pracy pompy paliwowej mojego suzuki, źrenice rozszerzają się, wzrok wyostrza, a uwaga skupia się na realizacji szaleńczego planu. Ten plan to test prędkości maksymalnej, czyli licznikowo ok. 300 km/h.

Widzę, że za mniej więcej kilometr zrobi się jasno. Droga rozszerza się tam z dwóch do trzech pasów, mając przy okazji sztuczne oświetlenie. Redukcja nie jest potrzebna - zaczynam przyspieszać na szóstym biegu z prędkości ok. 190 km/h.

Liczby na prędkościomierzu rosną szybciej niż obroty. 200, 210, 220. Przy akompaniamencie ryczącego silnika, wydechu i szumu powietrza narasta świadomość, że przekraczam kolejną granicę. Gdzie w tym wszystkim jest strach? Towarzyszy mi, ale w tej jednej chwili kompletnie nie przeszkadza, jakby był w trybie czuwania. Adrenalina przejęła kontrolę.

Wyprzedzam ostatnie auta... Nie liczy się nic innego! Teraz albo nigdy! Prawa ręka w pełni otwiera przepustnicę, prędkościomierz wskazuje 230, 240, dochodzi do 250. Czuję... jakby ktoś mnie hamował. To ten cholerny plecak, który normalnie przylega całkowicie do kombinezonu, tym razem jednak stawia olbrzymi opór powietrzu. Problem tej niewielkiej, chyba diabelskiej torby na plecach robi się coraz poważniejszy - motocykl przyspiesza zdecydowanie wolniej niż zwykle. Prędkość dochodzi do 255, walka z wiatrem przybiera na sile, pęd powietrza wpada przez rury dolotowe bezpośrednio na filtr. Dotychczasowy rekord - 264 km/h, może nie zostać pobity przez głupi plecak! Kładę się na baku, starając się zoptymalizować opływ powietrza. Ja i maszyna tworzymy jedność. Jest 260, 265... 269! 274!

Tej nocy to wszystko. Zjazd już za 900 metrów, więc zwalniam odpuszczając gaz, z hamulca skorzystam dopiero przy 180 km/h. Podniecony, krzyczę w kasku! Właśnie pędziłem 274 km/h! Tylko 26 km/h dzieliło mnie od magicznych 300!

Nie mam już ochoty jechać szybko, więc do samego domu dojeżdżam dość spacerowym, w porównaniu do prędkości autostradowych, tempem. Jestem zmęczony, ale i szczęśliwy. Organizm przez 40 minut był na najwyższych obrotach i to po całym tygodniu pracy.

Rano będzie nowy dzień, ale nic już nie będzie takie jak dawniej. Oto wstąpiłem do grona śmiałków, którzy próbowali zaspokoić pragnienie ujrzenia magicznych 300 na liczniku, niekiedy płacąc za to życiem. Jestem świadom tego, iż mój postępek może być przez wielu określony mianem głupoty i skończyć się rozstaniem z ziemskim padołem... Ale nie, dziś nie jest mój dzień sądu ostatecznego. Kiedyś pewnie się z nimi spotkam, z szalonymi, uzależnionymi od adrenaliny pasjonatami... Ale to jeszcze nie dziś...

Wiktor

Kto winien: kierowca czy motocyklista?

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy