Wybitny talent do podejmowania niewłaściwych decyzji

Nie potrafię wskazać w Formule 1 duetu kierowców, który serwowałby swoim kibicom oraz pracodawcom bardziej dojmującą przejażdżkę po szerokiej gamie emocji niż Pastor Maldonado i Bruno Senna.

Pierwszy sprawia wrażenie zawodnika, który nie uczy się na własnych błędach. Drugi przyciąga na torach kłopoty z niewytłumaczalną naukowo częstotliwością. Nadziei na wyleczenie obu z przewlekłych przypadłości nie widać.

Dobry samochód bezlitośnie obnażył braki Maldonado i Senny

Uśmiechy politowania, którymi przed sezonem rywale Williamsa kwitowali zatrudnienie przez zespół z Grove Pastora Maldonado i Brunona Sennę, były zrozumiałe. Choć obaj powoli zbliżają się do trzydziestki i osiągnęli wiek, który dla większości kierowców wyścigowych oznacza optymalną kombinację umiejętności, szybkości oraz doświadczenia, o żadnym z nich nie można było poważnie myśleć jako liderze ekipy, wymagającej mozolnego podnoszenia ze sportowego dna.

Reklama

Mimo że angaż porywczego i nieobliczalnego Maldonado oraz wciąż niepotrafiącego zaprezentować pełni swojego potencjału Senny, od początku wyglądał na inspirowany powiedzeniem o tym, jak wiódł ślepy kulawego, z punktu widzenia zespołu ten wyszukany masochizm miał pewien sens.

Przez kilka ostatnich lat Williams zupełnie się pogubił, a niedawne zmiany personalne na niemal wszystkich kluczowych stanowiskach dobitnie świadczyły o tym, że kadra kierownicza i techniczna nie miały pomysłu na zaradzenie postępującemu spadkowi formy. W takiej sytuacji zatrudnienie możliwie najlepszych kierowców pomaga nadać pracom inżynierów odpowiedni kierunek, ale znacznie ważniejsze jest stworzenie w zespole struktury, która pozwala mieć nadzieję na efektywne konsumowanie środków, którymi dysponuje zespół.

Williams nigdy nie narzekał na ich nadmiar, więc oddanie na tym etapie obu samochodów kierowcom, których największą zaletą są świetne relacje z hojnymi sponsorami, można zrozumieć. Słono płacąc za starty, Maldonado i Senna mieli pomóc Williamsowi stanąć na nogi, a po odzyskaniu zainteresowania sponsorów i powrocie na szczyt zespół stałby się atrakcyjnym miejscem pracy dla zawodników ścisłej czołówki.

Plan ten, prawdopodobnie rozłożony na najbliższe dwa lub trzy lata, szybko wziął w łeb. Kto mógł przypuszczać, że po najgorszym w historii zespołu sezonie 2011 Williams jakby nigdy nic otrząśnie się z problemów i od razu zbuduje samochód, który pozwoli przełamać zawstydzającą passę ośmiu lat rywalizacji bez wizyty na najwyższym stopniu podium? Taka sytuacja to szczęście w nieszczęściu. Williams poradził sobie z agonalnym paraliżem i jest na najlepszej drodze do odzyskania dawnego wigoru, ale dobry samochód bezlitośnie obnażył braki Maldonado i Senny.

Wenezuelczyk, o którym w padoku od dawna mówi się jako o kierowcy nie należącym do wąskiego grona najinteligentniejszych zawodników w stawce, wydaje się nieuleczalny. Tym, którzy sądzili, że po imponującym zwycięstwie w Barcelonie Maldonado na dobre porzucił towarzyszące mu od zawsze przywary, Pastor szybko przypomniał uczucie rozczarowania. Nie chodzi tylko o błędy w prowadzeniu auta, wynikające z wymagającej specyfiki wyścigów Grand Prix. Te zdarzają się nawet najlepszym kierowcom.

W przypadku Maldonado najbardziej razi wybitny talent do podejmowania niewłaściwych decyzji lub - co gorsza - podejmowania niewłaściwych decyzji, o których słuszności kierowca jest święcie przekonany. Ułańska szarża, jaką na ostatnich okrążeniach zawodów w Walencji przypuścił na Lewisa Hamiltona, jest tego najlepszym przykładem. Maldonado lubi określać swój styl jazdy jako agresywny i inteligentny. Trafność doboru pierwszego przymiotnika nie budzi wątpliwości, ale na potwierdzenie wyścigowej inteligencji Pastor każe czekać niemiłosiernie długo.

Maldonado rzucił się na Hamiltona przy pierwszej okazji

Wydawało się logiczne, że ścigając Hamiltona, który słynie z twardej postawy na torze i nie jest skory do ułatwiania rywalom życia, Maldonado postara się odebrać Anglikowi miejsce na podium w takiej sekcji toru, która minimalizuje ryzyko odpadnięcia obu kierowców z rywalizacji. Tym bardziej, że Lewis stanowił łatwy cel. W końcówce wyścigu opony w jego McLarenie oferowały minimalną przyczepność.

Samochód Hamiltona tańczył na wyjściu z zakrętów, więc wyprzedzenie go na dwóch pozostałych do mety okrążeniach wydawało się formalnością, łatwiejszą z każdą kolejną sekundą jazdy. Nie dla Maldonado. Zamiast rozsądnie odwlec moment ataku, rzucił się on na Hamiltona przy pierwszej nadarzającej się okazji, a manewr zakończył się kolizją. Bardzo dobre trzecie miejsce, które było na wyciągnięcie ręki, przepadło.

Dlaczego to Senna tak często bierze udział w kolizjach?

Jeszcze ciekawszym - a na pewno bardziej tajemniczym - przypadkiem jest Bruno Senna. O ile Pastora Maldonado można wziąć w obronę, tłumacząc jego wybryki chorobliwym pragnieniem zwyciężania w stylu mającym zmiatać rywali z powierzchni ziemi, o tyle Senna aspiruje do roli lidera zestawienia kierowców o najgorszym możliwym wyścigowym genotypie - kierowców niezdecydowanych. Nie podejmuję się próby definitywnego wyjaśnienia, dlaczego to Senna tak często bierze udział w kolizjach z rywalami. Sprawa nie jest oczywista, bo wyczyny Brazylijczyka często są kwalifikowane przez sędziów jako incydenty wyścigowe, a czasami orzekają oni o winie rywali.

Kazus Senny trzeba chyba rozpatrywać na poziomie niedostrzegalnych na pierwszy rzut oka niuansów. Podejrzewam, że wiele kolizji z jego udziałem spowodowanych jest właśnie niezdecydowaniem. Możliwe, że ścigając się z Brunonem jego przeciwnicy muszą zgadywać i ryzykować, bo Senna nie zawsze wie, co chciałby w danej sytuacji zrobić albo nie potrafi właściwie wykonać zaplanowanego działania. Czasami wystarczy być kilka centymetrów za daleko z jednej lub drugiej strony optymalnej osi toru jazdy, żeby bardzo utrudnić przeciwnikowi odczytanie swoich intencji. A jeśli pozycja auta na torze przeczy intencjom kierowcy, nieszczęście gotowe.

Zero samokrytyki

Tego, kiedy Maldonado i Senna zamierzają porzucić chaotyczne style jazdy - którym jak na złość są wierni od lat - i zacząć brać przykład z utytułowanych kolegów, nie wiadomo. Na razie żaden z reprezentantów Williamsa nie zdobył się na choćby odrobinę samokrytyki. Przyczynę własnych niepowodzeń wolą dostrzegać w działaniach rywali lub w trudnym do zdefiniowania w ich przypadku pechu, który dziwnym trafem omija kierowców mających na koncie mistrzowskie tytuły. Ale może nie jest jeszcze za późno.

W tym sezonie Formuła 1 na niemal każdym kroku dowodzi prawdziwości odważnej teorii głoszącej, że wszystko jest możliwe, więc odbieranie Maldonado i Sennie szans na zawrócenie na właściwy kurs byłoby niesprawiedliwe. Pozostaje mieć nadzieję, że fantazja kierowców nie odbija się negatywnie na zdrowiu i nerwach sir Franka Williamsa. Skazywanie 70-letniego, schorowanego założyciela zespołu na tortury, jakimi jest śledzenie tegorocznych poczynań podopiecznych, to okrucieństwo nie do przyjęcia.

Jacek Kasprzyk

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy