​Niech Senna weźmie się w garść

Przed startem sezonu Bruno Senna zapewniał, że dzięki pełnemu programowi zimowych przygotowań wreszcie będzie w stanie zaprezentować drzemiący w nim potencjał.

 W Grand Prix Australii przełomu nie było i jeśli Senna szybko się o niego nie postara, będzie zupełnie oczywiste, że kierowca z São Paulo nie ma prawcodawcom do zaoferowania właściwie nic, poza pieniędzmi sponsorów i atrakcyjnym marketingowo nazwiskiem. Najwyższy czas, żeby Senna przedstawił sportowe uzasadnienie swojej obecności w Formule 1.

O tym, że Bruno Senna nie gości na czołowych pozycjach list życzeń ekip Formuły 1 świadczy najlepiej przebieg jego wyścigowej kariery. Zwykle utalentowani, młodzi zawodnicy nie muszą szczególnie zabiegać o zainteresowanie szefów ekip F1. Światek wyścigów Grand Prix jest bowiem środowiskiem, w którym znający się na swoim fachu, piastujący kierownicze stanowiska ludzie, doskonale orientują się w możliwościach dostępnych na rynku kierowców. W przypadku Senny w szybkim awansie do Formuły 1 nie pomogło jednak nawet wywalczone w 2008 roku wicemistrzostwo uznawanej za przedsionek F1 serii GP2.

Tamten wynik pozwolił jednak menedżerowi Brazylijczyka wybłagać test z zespołem Hondy. Podczas jazd, które odbyły się w listopadzie 2008 roku Senna był nieznacznie wolniejszy od Jensona Buttona, ale tworząc skład kierowców na sezon 2009 szef zespołu Ross Brawn ostatecznie postawił na doświadczonego Rubensa Barrichello. Senna był mocno zawiedziony, jednak nie sposób było podważyć słuszność decyzji Brawna. Punkty Barrichello pomogły ekipie przemianowanej na BrawnGP zakończyć rywalizację na pierwszym miejscu klasyfikacji konstruktorów. Senna mógł tylko wyobrażać sobie, na co jego byłoby stać w samochodzie, którym Button pomknął po mistrzowski tytuł, nokautując rywali w pierwszej połowie mistrzostw.

Kolejna szansa na upragniony debiut w Formule 1 pojawiła się w 2010 roku, kiedy to stawkę powiększono o trzy nowe zespoły. Sennę zakontraktowała ekipa Adriana Camposa, która jeszcze przed startem mistrzostw świata została sprzedana i przemianowana na Hispania Racing. Bruno nie mógł liczyć, że jego szarpanina za kierownicą z trudem utrzymującego się na torze auta zrobi wrażenie na kimś, kto był w stanie otworzyć przed nim drzwi do występów w mocniejszych zespołach. Rok zakończony z zerowym dorobkiem punktowym i niewielką liczbą dobrych, bezbłędnych wyścigów dawał niewielkie nadzieje na kontynuowanie kariery w najwyższej kategorii sportów motorowych.

Kiedy sytuacja wydawała się niemal beznadziejna, nad losem Brazylijczyka pochylił się zespół Renault. W styczniu 2011 roku Senna został oficjalnie zaprezentowany jako kierowca rezerwowy i testowy stajni z Enstone. Gdy w połowie sezonu kierownictwo straciło cierpliwość do słabo spisującego się Nicka Heidfelda, jego miejsce zajął właśnie Senna. Sporą rolę w promocji Brunona do miejsca obok Witalija Pietrowa odegrały względy finansowe. Począwszy od Grand Prix Belgii, co wyścig na konto desperacko potrzbującego pieniędzy zespołu, wpływało około 300 tys. euro. Senna słono płacił za swoją szansę, ale wierzył, że jazda lepszym samochodem pozwoli mu przekonać do siebie sceptyków i umożliwi kontynuowanie kariery. Nie udało się to nawet w przypadku szefostwa Renault, które uznało, że nie dość szybki i słabo zmotywowany kierowca to kiepski wybór na sezon 2012.

Mając świadomość tego, że bez grubego portfela raczej nie ma co marzyć o kolejnym roku startów w F1, Senna zgromadził 10 milionów dolarów, którymi chętnie wzmocniła swój tegoroczny budżet ekipa Franka Williamsa. Informacja o zatrudnieniu kierowcy przez zespół z Grove oczywiście obiegła świat w woalu kurtuazji z obu stron. Senna mówił o tym, że nareszcie otrzymał prawdziwą szansę zaistnienia w Formule 1, a przedstawiciele zespołu - trochę bez przekonania - że przywrócenie wielkiemu niegdyś zespołowi nazwiska Senna to doniosłe wydarzenie, które może być początkiem nowego rozdziału w historii współpracy rodziny tragicznie zmarłego trzykrotnego mistrza świata z Williamsem.

Senna jak tylko mógł przekonywał, że dotychczasowe niepowodzenia były wynikiem niesprzyjających okoliczności. Część z nich rzeczywiście można było uznać za mało komfortowe. W HRT miał do dyspozycji żałośnie wolne auto, a w Renault nie mógł odpowiednio przygotować się do sezonu, zastępując Heidfelda marszu, bez możliwości odbycia testów z prawdziwego zdarzenia. Ale w Williamsie zastał profesjonalnie funkcjonujący zespół, a mimo to jego jazda w Australii nie była lepsza od tej, do jakiej Brazylijczyk zdążył nas przyzwyczaić ubiegłorocznymi występami. Nie popisał się już w trakcie sobotnich kwalifikacji, w których wywalczył dopiero 14. pole startowe, podczas gdy mający za sobą dopiero jeden sezon startów, zespołowy kolega Senny Pastor Maldonado awansował do finału czasówki, w którym wykręcił 8. czas.

Okazją do odrobienia strat był wyścig, ale w pierwszym zakręcie, pierwszego okrążenia zawodów na Antypodach, Senna nie najlepiej wybrał linię jazdy, zwiększając ryzyko kontaktu z rywalami i zanim na dobre rozpoczął rywalizację, był już na stanowisku serwisowym swoich mechaników. Mozolne odrabianie pozycji po wyjeździe na końcu stawki zakończyła kolizja z Felipe Massą na 47. okrążeniu. W międzyczasie kierowca Williamsa nie pokazał niczego, co pozwalałoby mieć nadzieję na to, że momentami bezzasadnie agresywna i nieregularna jazda była tylko wypadkiem przy pracy.

Senna powinien chyba jak najszybciej skupić się na tym, żeby ludzie nie zapamiętali go jako marnej imitacji nieodżałowanego Ayrtona, z którym na płaszczyźnie sportowej łączy Brunona właściwie tylko przybrane nazwisko (prawdziwe brzmi Lalli). Tegoroczny samochód Williamsa nie pozwala na walkę o najwyższe cele, ale jak pokazał Maldonado, jest wystarczająco udaną konstrukcją, żeby móc dowieść w nim swojego talentu. O ile się go ma. Sezon dopiero wystartował i Senna będzie miał na to dużo czasu, ale jeśli się nie uda, tym razem może mu być trudno znaleźć wiarygodne wymówki.

Jacek Kasprzyk

Reklama
INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy