Kubica kibica

Kiedyś było spokojnie. Niedzielne przedpołudniowe relacje w TV4 z wyścigów Formuły 1 były idealnym rozwiązaniem na jako takie wejście w niedzielę po gorączce sobotnich wieczorów.

Dźwięki bolidów nie bolały. Człowiek leżał, półotwartym zerkał okiem, jak ludzie jeżdżą samochodami po wyścigowych torach.

Odkąd jednak w F1 pojawił się nasz zawodnik, cała przyjemność oglądania wyścigów prysnęła. Skończyło się umiłowanie sportu, w krew wsączył się patriotyczny beat, który tłoczy sercem z przyspieszonym rytmem: Ro-bert, Ro-bert. W superekstrastajlowym studiu stacji telewizyjnej zasiadają eksperci, ojciec z synem, na przykład i wygadują się, stare wygi rzekłbyś wyścigowe. Z całego programu "Jarmark" tylko Zientarski trzyma się na fali (eteru), sprytny Pijanowski i romantyczny Szewczyk przepadli bez wieści. Włodek został, rzeźbi, dywaguje, gdyba i osądza.

Kubica zapalił narodowi lampkę, że oto znów, potwierdza się, jesteśmy narodem wybranym. Że jesteśmy wielcy. Że spośród tych dwudziestu kilku wybrańców by się ścigać 300 km/h jest miejsce dla Polaków. Dla nas. Okazało się, że my się w ogóle na wyścigach bardzo dobrze znamy, wybitnie wręcz. To, co lud wypisuje na forach po kolejnych wyścigach Kubicy, świadczy wyraźnie o jednym - znamy się lepiej na Formule 1 niż ludzie z nią związani. Rodacy przez Internet sugerują, jak jechać, ile zmian zrobić opon, wszystko wiedzą, nawet jak kierować, ile paliwa wlać, słowem, eksperci.

Reklama

Jest jednak w tym wszystkim niemiły element. Nazywa się on Robert Kubica i jest kierowcą. Wszystko nam pasuje do narodowego amoku - światowy sport, powiew wielkiego splendoru, ba jest nawet jak zwykle jakiś niedobry Niemiec, co nas wkurza, niby śmieszny, niby mały z brodą, a tak dokuczliwy, jak tylko Niemiec może być dla Polaka. Nie pasuje nam jedno, Kubica nie jest Małyszem, nie jest taki nasz, nie da się głaskać, w wywiadach nie powie nic o Polsce, o Polakach rodakach, nic nie powie o swojej dumie bycia Polakiem, nie wspomni, że to nie kierowca jeździ, tylko cała Polska siedzi w bolidzie z nim i dzięki temu nie jest sam. Ba, on czasem na oczywiste pytania nie odpowie "tak", bo przecież, czyż to nie nasz Ojciec święty uratował go z katastrofy? A Kubica mówi, że to jego sprawa prywatna, zamiast dać nam w końcu jasne: "Tak, czułem to, to On mnie uratował".

Bo byśmy tak wszyscy chcieli, żeby on był tak nasz, jakbyśmy chcieli. Żeby podejść, klepnąć w plecy po kumplowsklu, rzucić słynne, polskie "Robert, zajebisty jesteś gość, napijmy się wódeczki" i żeby on powiedział "Dobra, wypijemy" i zaśpiewać razem "Hej, sokoły", na koniec popłakać się, zrobić niedźwiedzia i pójść do domu spać.

A rano wstać, włączyć telewizor na stację Polsat, posłuchać Włodka z synem, posłuchać ryku silników. I patrzeć, jak jedzie pierwszy przez cały wyścig, jak dubluje wszystkich Niemców, usłyszeć jak stary Schumacher mówi: "Wycofałem się, bo wiedziałem, że jest najlepszym kierowcą świata z Polski".

I tylko jedno wtedy mogłoby nas zabić. Gdyby stał na podium w bieli i czerwieni, i wtedy puściliby niemiecki hymn BMW. Marek Grzelka

Tygodnik Krąg
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy