Kierowcy w oku cyklonu

​Związki polityki i sportu posłużyły już na materiał do niejednej książki. W ten weekend życie samo napisze kolejny rozdział, bowiem kierowcy Formuły 1 wystartują w wyścigu o Grand Prix Bahrajnu w kraju, w którym sytuacja społeczno-polityczna wciąż niepokoi.

W ubiegłym roku padło kilka dyktatur w obliczu wojen domowych, które ogarnęły rządzone silna ręką kraje. W Bahrajnie sytuacja została opanowana zanim zdołała się wyrwać spod kontroli, jednak niezadowolenie społeczne, potęgowane przez spory religijne, wciąż można porównać do ukrytego ładunku wybuchowego, czekającego tylko na detonację. Przed rokiem, w marcu, liczne protesty i manifestacje w stolicy kraju Manamie przyniosły 35 ofiar śmiertelnych po stronie opozycji i pięciu zabitych funkcjonariuszy, a także co najmniej kilkuset więźniów politycznych w przeludnionych aresztach. Świat uznał, że rodzina panująca użyła "nadmiernej siły wobec okoliczności", ale z pewnością odetchnął z ulgą, że obyło się bez masowego rozlewu krwi i rewolucyjnego chaosu.

Reklama

Amnesty International szacuje, że do dziś w zajściach ulicznych śmierć poniosło co najmniej 60 osób, a blisko dwa tysiące opozycjonistów straciło wolność. Dlatego ostro potępiła decyzję Międzynarodowej Federacji Samochodowej (FIA) o tym,, że GP Bahrajnu dojdzie tym razem do skutku. Przed rokiem wyścig ostatecznie się nie odbył, choć początkowo jego termin był tylko kilkakrotnie przesuwany. Podobnie postąpiły inne organizacje walczące o prawa człowieka. Zgodnie podkreślają, że zmagania kierowców transmitowane do większości krajów świata będą dla miejscowych władz okazją do zademonstrowania, że wszystko jest w porządku, choć faktyczna sytuacja daleka jest od normalizacji. Wystarczyło, że informację o decyzji FIA podała w ostatni piątek miejscowa telewizja, a już doszło do manifestacji z udziałem przedstawicieli szyickiej opozycji. W wyniku starć z oddziałami prewencyjnymi policji poważnie ranny został 15-latek. Można się spodziewać, że środowiska niechętne rodzinie panującej, będą chciały wykorzystać obecność kamer zagranicznych stacji telewizyjnych do zademonstrowania swojego sprzeciwu wobec działań władz.

Oznacza to, że mimo zapewnień organizatorów, kierowcy i sztaby techniczne zespołów wcale nie mogą się czuć w pełni komfortowo i bezpiecznie. Tym bardziej, że podczas weekendu spokoju w pobliżu hoteli zajmowanych przez teamy, a także samego toru Sakhir spokoju mają pilnować nie tylko funkcjonariusze policji, ale i patrole wojskowe.

Biorąc pod uwagę, że do Bahrajnu zespoły udały się prosto z Szanghaju, gdzie w niedzielę odbyła się GP Chin, raczej trudno spodziewać się, aby któryś zaskoczył rywali jakimiś nowinkami, czy nagłą zwyżką formy. Jako lider i wicelider klasyfikacji kierowców wystartują Brytyjczycy z McLaren-Mercedes - Lewis Hamilton (45 pkt) i Jenson Button (43). Chociaż trzeci w MŚ jest Hiszpan Fernando Alonso (37 pkt), to jego Ferrari wciąż nie jest konkurencyjne dla najsilniejszych w stawce. Zawodnik z Oviedo wygrał w marcu deszczową GP Malezji, ale sukces ten raczej zawdzięczał właśnie pogodzie i neutralizacji w połowie wyścigu.

Tym razem prognozy meteorologów przewidują raczej słoneczną aurę, więc oprócz bolidów McLaren-Mercedes o miejsca w czołówce na torze Sakhir powinni walczyć kierowcy Red Bull-Renault - Australijczyk Mark Webber i Niemiec Sebastian Vettel oraz Mercedes GP - Niemcy Michael Schumacher i Nico Rosberg, sensacyjny zwycięzca z Szanghaju. Z wyścigu na wyścig do lokat na podium zbliżają się też Meksykanin Sergio Perez i Japończyk Kamui Kobayashi z Sauber-Ferrari oraz Fin Kimi Raikkonen z Lotus-Renault. Być może włączy się do rywalizacji też Brazylijczyk Felipe Massa z Ferrari, przeżywający jednak ostatnio wyraźne załamanie formy.

W niedzielę kierowcy będą mieli do pokonania dystans 308,238 km, czyli 57 okrążeń po 5412 m. Potem nastąpi trzytygodniowa przerwa przed GP Hiszpanii na torze Catalunya pod Barceloną (13 maja).

INTERIA.PL/PAP
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy