Grand Prix Japonii. Krótko, ale ciekawie

Niemal od pierwszych chwil, gdy kontrolę nad Formułą 1 przejął jej nowy właściciel, Liberty Media, rozpoczęto starania o powiększenie kalendarza o kolejne rundy. Personel odpowiedzialny za realizację wyścigów po stronie organizatorów i zespołów ma już i tak dużo pracy, więc zaczęto myśleć o skróceniu zawodów. Weekend w Japonii pokazał, że taka formuła może się sprawdzić.

Tajfun Hagibis, który nawiedził Japonię, wymusił duże zmiany w programie weekendu. Tor Suzuka był w sobotę zamknięty, a padok zabezpieczono przed skutkami żywiołu. Obiekty hospitality zespołów przytwierdzono do podłoża potężnymi kotwicami, a najbardziej narażony na zniszczenie namiot produkcji telewizyjnej rozmontowano i przechowano w murowanych garażach. W niedzielę rano wszystko trzeba było ponownie złożyć w całość. Operację zwykle rozłożoną na kilka dni trzeba było przeprowadzić w ciągu paru godzin.

Reklama

Sytuacja kryzysowa pokazała, jak mógłby wyglądać dwudniowy weekend wyścigowy. Jedyną odwołaną sesją był sobotni trzeci trening, a zespoły wykorzystały zarezerwowane na tę sesję opony już w piątek. Kierowcom spodobał się pomysł skrócenia czasu przeznaczonego na treningi - mówili o tym między innymi Romain Grosjean i Daniel Ricciardo. Historia także pokazuje, że mniejsza ilość czasu treningów to dobra rzecz. Podczas ubiegłorocznego Grand Prix USA deszczowe treningi uniemożliwiły dokładne wypróbowanie wszystkich opon i zespoły musiały zgadywać, jaka będzie ich żywotność, a wyścig był wyrównany i ciekawy.

Sesja kwalifikacyjna, która normalnie odbywa się w sobotnie południe, została przełożona na niedzielny poranek i zakończyła się zaledwie trzy godziny przed wyścigiem. Stratedzy mieli trudne zadanie, próbując opracować plan działania na wyścig w dużo krótszym czasie. Także serwis samochodów musiał odbyć się w ekspresowym tempie. Najtrudniejsze zadanie mieli mechanicy zespołów Haas i Williams, którzy musieli odbudować samochody Kevina Magnussena i Roberta Kubicy rozbite w kwalifikacjach. Szczególnie mechanicy zespołu z Grove spisali się na medal wymieniając monokok w samochodzie Kubicy, czyli niemal złożyli pojazd na nowo.

Pierwszy rząd na starcie zajęli trochę niespodziewanie kierowcy Ferrari. Swoje pierwsze pole position od czerwcowego Grand Prix Kanady wywalczył Sebastian Vettel, który jednak ruszył, zanim zgasły czerwone światła. Niemiec przytomnie zatrzymał się zanim zdążył minąć czujnik falstartu i uniknął bolesnej kary. Jego zespołowy kolega Charles Leclerc nie tylko zagapił się na starcie, ale doprowadził do kolizji z Maxem Verstappenem, która wyeliminowała Holendra z domowego wyścigu japońskiego dostawcy silników. Leclerc uszkodził samochód i zrujnował sobie wyścig, a po jego zakończeniu otrzymał dodatkowo karę czasową.

Moment chaosu w Ferrari wykorzystał Valtteri Bottas, który już na pierwszych metrach objechał oba czerwone samochody i miał względną kontrolę nad przebiegiem rywalizacji, mimo iż odmienna od rywali strategia wiązała się z większym ryzykiem. Fin odniósł swoje trzecie zwycięstwo w tym sezonie i pierwsze od kwietniowego wyścigu w Baku. Co prawda zmniejszył stratę do prowadzącego w tabeli Lewisa Hamiltona do 64 punktów, lecz przy 104 pozostałych do zdobycia w tegorocznych mistrzostwach, właściwie znamy już mistrza świata. Zespół Mercedesa zapewnił sobie szósty z rzędu tytuł mistrza świata konstruktorów.

Hamilton zajął trzecie miejsce, przyjeżdżając na metę tuż za Vettelem. Prawie minutę za liderem finiszował Alexander Albon, dla którego czwarte miejsce to najlepszy wynik w debiutanckim sezonie. Tylko czołowa piątka ukończyła wyścig na tym samym okrążeniu, co znów pokazało, jak duże dysproporcje są w Formule 1 i że planowana na sezon 2021 rewolucja jest potrzebna. Cała reszta stawki przejechała o jedno okrążenie mniej od zwycięzcy, z wyjątkiem... kierowców Williamsa, którzy stracili do Bottasa dwa kółka.

Zespół z Grove zaliczył kolejny wyścig do zapomnienia. Robert Kubica przyznał, że po treningach zespół zdjął z jego samochodu testowane w treningach nowe przednie skrzydło, aby zminimalizować ryzyko jego uszkodzenia. Krakowianin był wściekły i stwierdził, że "przekroczone zostały granice". Polak uszkodził samochód uderzając w bandę, a całość skomentował słowami "f... joke" i... to tyle.

Był to ostatni tegoroczny wyścig Formuły 1 na dalekim wschodzie. Kolejne trzy rundy odbędą się na kontynentach amerykańskich, a najbliższa za dwa tygodnie w Meksyku.

Grzegorz Gac

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy